[link=http://www.rp.pl/galeria/9131,1,272520.html" "target=_blank]Zobacz galerię zdjęć[/link]
Nikt nie umie tak lekko opowiadać o uczuciach, seksie, trójkątach, zdradach i namiętnościach jak Francuzi. „Dziewczyna z Monako” Anne Fontaine jest właśnie historyjką wymyślona głównie po to, by widz spędził w kinie przyjemne dwie godziny. Wiadomo to od pierwszej sceny i pierwszej, wpadającej w ucho piosenki.
Bertrand jest starzejącym się adwokatem, zatwardziałym singlem z lekkimi kompleksami, zdecydowanie zresztą przedkładającym drobne flirty nad seks. W Monako ma bronić pewnej 70-letniej, bardzo bogatej morderczyni, która zasztyletowała swojego młodego kochanka. Syn oskarżonej wynajmuje mu ochroniarza. Christophe jest prosty i słabo wykształcony, ale za to przystojny i pozbawiony wszelkich oporów.
Przespanie się z kobietą traktuje jak czynność równie naturalną co zjedzenie śniadania. Trzecią bohaterką filmu jest młoda pogodynka z monakijskiej telewizji, która wcale nie ma zamiaru spędzić życia pod mapą z chmurkami i słoneczkami. A reżyserka śmieje się ze swoich bohaterów i męskich gustów: intelektualista jest wpatrzony w spontaniczną, ale niemiłosiernie głupią panienkę, jak w obrazek.
W filmie jest sporo zabawnych sytuacji. Fontaine czasem widza zaskakuje, czasem przewrotnie się uśmiecha i, jak to Francuzka, niczemu się nie dziwi. Niespodziankę niesie obsada: obok Fabrice’a Luchiniego i Louise Bourgoin, w roli morderczyni wystąpiła bohaterka „Uczty Babette” Stephane Audran, którą ostatnio rzadko można zobaczyć na dużym ekranie.