"Dzień kobiet" to z jednej strony kino społecznie zaangażowane w walkę z nieuczciwym kapitalizmem, z drugiej – piękna historia o ogromnej sile kobiecej solidarności. Maria Sadowska, piosenkarka i reżyserka, w swoim pełnometrażowym debiucie wybrała historię małomiasteczkowej siłaczki, która na własnych błędach uczy się walki o swoje prawa. Nie jest to jednak feministyczny moralitet, raczej uniwersalna przypowieść o maluczkich uciśnionych. Jedyną różnicę stanowi fakt, że kobieta zamiast roli ofiary przybiera rolę jedynej sprawiedliwej.
Wspaniale, że „Dzień kobiet" wszedł do kin akurat 8 marca, z okazji tak znaczącego, choć mocno wyblakłego już w swej wymowie święta. Skończyło się wręczanie hurtem goździków, deklaracje wsparcia idei bliskich kobietom czy wprowadzanie praw ułatwiających nam wypełnianie ról matek, partnerek czy pracownic. Z drugiej strony, święto to nie zbudowało podstaw ogólnonarodowego ruchu solidarności kobiet, choć tego zapewne życzyłyby sobie organizatorki marcowych Manif. Podejrzewam też, że wymowa filmu dużo bardziej przemawia do masowej kobiecej wyobraźni niż hasło tegorocznego przemarszu, z którym niekoniecznie wszystkie Polki się identyfikują. Nie dla każdej hasło to brzmi czytelnie i zrozumiale. Ale przy odrobinie dobrej woli „Polka niepodległa" też może się wpisać w rzeczywistość małych ojczyzn, lokalnych problemów i cichych dramatów kobiet z małych miejscowości, które nagle muszą walczyć o siebie.