W kinie naszych południowych sąsiadów zawsze najważniejsze były drobne obserwacje, prawda, dystans do siebie i oczywiście uśmiech. A także to, co publiczność nazywała „czeskim humorem": umiejętność zadrwienia z siebie samych, ale jednocześnie przymrużenie oka, tolerancja dla ludzkich słabości, ciepło.
Ten sposób opowiadania narodził się w czeskim kinie w latach 60., gdy przyglądali się swojemu społeczeństwu Miloš Forman, Jiři Menzel czy Jan Němec. Kolejne generacje nie odcięły się od tego stylu. Specyficzny, czeski komizm nadal był siłą Jana Svěráka, Davida Ondrička, Sašy Gedeona czy Jana Hřebejka.
Ten ostatni twórca nawet w filmie „Musimy sobie pomagać", rozliczając się po latach z czasami niemieckiej okupacji, zachował spojrzenie prześmiewcy. Ale też kiedyś, gdy powiedziałam mu, że zazdrościmy Czechom dystansu do siebie oraz humoru, odparł: – A my zazdrościmy Polakom kina moralnego niepokoju, bo ono zmuszało do refleksji. Takich zaangażowanych filmów nie potrafimy robić.
Przypomniałam sobie tę rozmowę, oglądając „Po ślubie", bo to film jak ze współczesnego nurtu moralnego niepokoju, podobnie zresztą jak inny film Hřebejka, ogromnie interesujący, lustracyjny „Czeski błąd". Humoru jak na lekarstwo, za to jest próba spojrzenia na zmieniające się społeczeństwo i na grzechy przeszłości, które nie dają o sobie zapomnieć.