Apogeum mody na katastroficzno-sensacyjne opowieści filmowe o niszczycielskich żywiołach to lata 70. XX wieku, co tłumaczono ówczesnym kryzysem ekonomicznym i pesymistycznymi nastrojami amerykańskiego społeczeństwa. Później ten rodzaj emocji wskrzeszano raczej rzadko. Żywioły same w sobie są ciągle na tyle niebezpieczne, a jednocześnie filmowo atrakcyjne, że nie trzeba szukać dla ich pokazania dodatkowych usprawiedliwień.
Do wciąż najgroźniejszych należą tornada, czyli trąby powietrzne towarzyszące burzom. Zazwyczaj uderzają zdradziecko. Meteorolodzy mówią o nich jako o bezwzględnych wrogach, budzących przerażenie, grozę, poczucie bezradności, a jednocześnie fascynację. Tornado to ofiary, straty materialne, ale w miejscach bezludnych – niezwykły, swoiście piękny spektakl oszalałej, tajemniczej natury.
W rezultacie zmian klimatycznych te trudno przewidywalne żywioły zaczęły atakować także nasze ziemie. Coś, co było dla nas wcześniej wydarzeniem z pogranicza science fiction, stało się dziś realnym zagrożeniem. Najdoskonalszym ekranowym wizerunkiem cyklonów był „Twister" (1996) Jana de Bonta, którego współscenarzystą był Michael Crichton, czyli historia współzawodniczących ze sobą dwu grup naukowców „polujących" na tornada.