Swój ostatni film pokazał przed rokiem. Kochał życie i kino.
Wydawało się, że to swego rodzaju fenomen zaprzeczający prawom natury. A jednak nie. Śmierć istnieje. Nie da się jej oszukać.
Manoel De Oliveira był niezwykłym człowiekiem. Szczupły, energiczny, niemal do ostatnich chwil zachował młodość. Pracował non stop. W przerwach między zdjęciami do filmów bywał na wielkich festiwalach filmowych. Jako stulatek odebrał w canneńską Złotą Palmę za całokształt twórczości i Europejską Nagrodę Filmową. Wygłosił wtedy pean na cześć życia, przyjaciół i kina. De Oliveira kochał ruchome obrazy. Miał niewiele lat mniej niż sztuka filmowa i nie mógł się pogodzić z jej współczesną komercjalizacją. Nie lubił nowych technik, efektów specjalnych, eksperymentów.
– Kino ma własny charakter, środki wyrazu, specyfikę – mówił. – Literatura czy teatr w swej istocie nie zmieniły się przez wieki. Kiedyś powstanie gałąź sztuki oparta na technice internetowej. Ale to będzie nowy gatunek ludzkiej twórczości. A kino to kino. Dlaczego ma się przekształcać?
Był postacią barwną. Urodził się 11 grudnia 1908 roku w Portugalii w rodzinie bogatego przemysłowca. Miał zostać biznesmenem i przejąć rodzinny interes, ale nie pozwoliła mu na to niespokojna dusza. W fabryce obuwniczej ojca się dusił. Wybrał żywot bon vivanta. Podróżował, brał udział w rajdach samochodowych, trenował atletykę. Bawił się też w kino. W 1931 roku zadebiutował autorskim obrazem "The River Douro". Był też twórcą pierwszego portugalskiego filmu dźwiękowego "A Cancao de Lisboa" (1933), w którym sam zagrał. Ale nie pracował z pasją. Stawał za kamerą rzadko, gdy akurat nie miał ciekawszych zajęć.