Najwyższa Izba Kontroli, oceniając 16 lat polskich przymiarek do reprywatyzacji, nie zostawiła suchej nitki na administracji rządowej. – Żadnej ekipie politycznej nie udało się wprowadzić w życie spójnego, systemowego rozwiązania, które gwarantowałoby wypłatę odszkodowań obywatelom pozbawionych majątków w czasie II wojny światowej i komunizmu – mówi Stanisław Jarosz, wiceprezes NIK.
Przymiarek było sporo, ale wszystkie spaliły na panewce, bo zgłaszane projekty nie były dopracowane, a kolejnym parlamentom zabrakło siły, by je przeforsować. Efekt? Polska jest dziś jedynym krajem Europy Środkowo-Wschodniej, który nie rozstrzygnął kwestii reprywatyzacji, nie zabezpieczając się tym samym przed falą ewentualnych roszczeń.
Tymczasem do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka wpływają kolejne skargi polskich obywateli, którzy stracili majątki m.in. w wyniku ustawy nacjonalizacyjnej, dekretu o reformie rolnej czy dekretu Bieruta o gruntach warszawskich. Pod koniec października 2005 r., a więc trzy lata temu, było ich 237. Państwo przegrywa też kolejne procesy przed polskimi sądami.
Skutki zaniechań mogą być opłakane. Bo choć zdając sobie sprawę z braku ustawy reprywatyzacyjnej, 6 maja 2000 r. powołano Fundusz Reprywatyzacji, zasilany 5 proc. środków ze sprzedaży akcji lub udziałów w spółkach Skarbu Państwa, pieniądze, które dziś się tam znajdują, mogłyby pokryć zaledwie 15 – 18 proc. potencjalnego zapotrzebowania.
– Te środki wystarczyłyby zaledwie na przegrane procesy, a nie na wypłatę odszkodowań – twierdzi Marek Suski (PiS), który w poprzedniej kadencji Sejmu zasiadał w nadzwyczajnej komisji sejmowej zajmującej się kolejnym projektem ustawy reprywatyzacyjnej.