Tonsil
Tonsil został wytypowany do grona pięciu spółek, które w pierwszym rzucie trafiły na giełdę, ze względu na swoją rozpoznawalność. W PRL każdy marzył o głośnikach wielkopolskiej spółki, przed sklepem fabrycznym we Wrześni ustawiały się kolejki, sprzedaż odbywała się na podstawie list społecznych.
Ówcześni decydenci nie docenili jednak wpływu otwarcia granic na kondycję spółki. Zalew dalekowschodniej elektroniki spowodował spadek popytu na wyroby Tonsilu i rok 1991 spółka zamknęła stratami. Później co prawda udało się przezwyciężyć kryzys i zwiększyć sprzedaż, jednak problemem pozostało silne zadłużenie. Tonsil nie został bowiem oddłużony przed prywatyzacją. To właśnie zadłużenie spowodowało, że stał się celem pierwszego, choć nieudanego, wrogiego przejęcia. Część długów, z zamiarem zamiany ich na akcje, odkupił od WBK w 1994 r. ówczesny senator Aleksander Gawronik. Spółka, broniąc się przed kontrowersyjnym biznesmenem, odkupiła jego długi.
Ratunkiem dla Tonsilu miał być inwestor strategiczny. Został nim japoński koncern Tohoku Pioneer Electronic, z którym spółka współpracowała w latach 70. Na początku współpraca układała się bardzo dobrze. Tonsil za środki uzyskane ze sprzedaży akcji Japończykom wybudował nową halę montażową głośników.
Ale z czasem pojawiły się zgrzyty. Nietrafiona strategia rozwoju, chybione inwestycje w zagraniczne oddziały, zmieniające się preferencje klientów i kryzys azjatycki sprawiły, że pod koniec lat 90. spółka zaczęła przynosić spore straty. Tonsil ratował się kolejnymi emisjami akcji, które coraz trudniej było uplasować, i cięciem kosztów, jednak działania te nie przynosiły oczekiwanego efektu.
Problemem pozostawał przerost zatrudnienia. Równocześnie do drzwi spółki co rusz pukali przedstawiciele banków, urzędu podatkowego i ZUS, domagając się spłaty zadłużenia. W końcu lokalne sądy zostały zasypane wnioskami o upadłość. Wniosek o upadłość, tyle że układową, złożył też zarząd spółki. W 2004 r. upadłość firmy stała się faktem. Wcześniej, by ratować miejsca pracy, działalność produkcyjną przeniesiono do Tonsilu Polska, w którym giełdowa spółka miała zaledwie 25 proc. akcji. Pożegnanie bankruta z giełdą nastąpiło rok później.
Universal
Nie ma już Universalu, ale w pamięci zwłaszcza starszych inwestorów zostanie on chyba na zawsze. Spółka pojawiła się na GPW już w 1992 r. i była pierwszą sprywatyzowaną centralą handlu zagranicznego.
Był to rozbudowany holding, w którego skład wchodziły firmy handlowe, usługowe i produkcyjne z różnych branż.Gdy rozpoczęła się pierwsza w historii GPW hossa, akcje Universalu cieszyły się ogromnym zainteresowaniem, głównie drobnych graczy. Z pewnością pomogła w tym znana marka, ale też niewyobrażalna w tamtym czasie chęć zysku.
Przy notowaniach walorów Universalu chyba najczęściej ze wszystkich spółek pojawiał się znaczek „OK". Dla młodszych inwestorów wyjaśnienie. Symbol ten oznaczał ofertę kupna, czyli olbrzymią przewagę popytu nad podażą. W takich wypadkach kurs rósł o dopuszczalne 10 proc., ale nie zawierano żadnej transakcji. Dość powiedzieć, że w szczycie hossy wiosną 1994 r. akcje były prawie 64 razy droższe niż podczas pierwszego notowania, a spółka zyskała miano króla spekulacji.
Zainteresowanie akcjami nie osłabło również po hossie. Spółka cały czas charakteryzowała się olbrzymią zmiennością notowań, co wspierało spekulacje.
Część inwestorów zapomniała przy tym, że istotą są wyniki finansowe, a te za sprawą rozlicznych nietrafionych inwestycji systematycznie się pogarszały. Mało tego – spółka o swoich operacjach nie informowała inwestorów. Fakt ten okazał się gwoździem do trumny Universalu.
Ukaranie spółki miało związek ze sposobem informowania opinii publicznej przez Uniwersal m.in. o zastawie na posiadanych akcjach Polsatu, stratach na kontraktach na rynkach wschodnich i sposobach prowadzenia rachunkowości. Z tego właśnie powodu w styczniu 1999 r. po prawie rocznym postępowaniu KPWiG (dziś KNF) podjęła decyzję o wycofaniu akcji z publicznego obrotu. Była to pierwsza i do tej pory jedyna taka kara za tego typu czyn.
Równie ponury los spotkał jej prezesa Dariusza Przywieczerskiego, który ścigany międzynarodowym listem gończym do tej pory ukrywa się za granicą.
Elektrim
Historia GPW to także historia Elektrimu, jednej z pierwszych firm notowanych w Warszawie. Akcje tej dawnej centrali handlu zagranicznego trafiły na GPW w 1992 r. i szybko stały się jednym z ulubionych celów inwestorów indywidualnych. Okrzyknęli oni go drugim po Uniwersalu królem spekulacji: trzymane w tajemnicy umowy, pomysły inwestycyjne i prawne strategie kolejnych zarządów, specyficzna, wiele razy karana przez nadzór rynku polityka informacyjna sprawiły, że kurs spółki jednego dnia przynosił fortunę, drugiego gigantyczne straty.
Elektrim kusił wartymi kilka miliardów złotych aktywami: atrakcyjnie położonymi nieruchomościami, udziałami w spółkach budowlanych, telekomunikacyjnych i energetycznych (ZE PAK, Rafako, Towarowa Giełda Energii). Gdy trafił na GPW, w jego portfelu było grubo ponad 100 różnych firm. W czasach rodzącej się gospodarki rynkowej majątek ten stanowił nie lada gratkę i od zawsze kręciło się wokół niego wiele osób widzących szansę na zbicie fortuny: pośredników (Kulczyk Holding), finansistów, bankierów (od BRE Banku po Merrill Lynch), prawników (w ostatnich latach wydatki Elektrimu na obsługę prawną sięgały rocznie ok. 20 mln zł) czy w końcu inwestorów (Vivendi Universal, Zygmunt Solorz-Żak).
To, że najcenniejszym aktywem Elektrimu była sieć Era za sprawą wieloletniego konfliktu właścicielskiego, wie zapewne każdy czytelnik prasy biznesowej. Mało kto jednak pamięta, że to do Elektrimu należał też operator sieci kablowej Aster, kupowany dziś przez UPC za 2,4 mld zł, czy sieci tworzące Multimedia Polska i Netię.
Majątek spółki okazał się z czasem jej przekleństwem. Z jednej strony w czasach prosperity ułatwiał zaciąganie długów, z drugiej – gdy w 2001 r. hossa minęła, po zwrot pieniędzy i zajęcie majątku ustawiła się kolejka. Wprawdzie rok później doszło do ugody z wierzycielami, ale była ona dla spółki kosztowna i oznaczała utratę suwerenności zarządu. Rok 2003 przyniósł zmiany: w szansę na odwrócenie sytuacji uwierzył Solorz-Żak, który do tej pory jest największym akcjonariuszem Elektrimu. To za jego sprawą rozpętała się dopiero co zakończona wojna z wierzycielami. Jednym z jej etapów było ogłoszenie upadłości firmy w 2007 r. i jej wyjście z giełdy.
Akcje spółki ma do tej pory wielu inwestorów indywidualnych: zapominalskich lub wiernych fanów losów konglomeratu: arcyciekawych, pełnych absurdu, naszpikowanych skandalami i procesami. W tym roku okaże się, czy ich cierpliwość zostanie nagrodzona i Elektrim wróci na GPW. Ta decyzja należy w praktyce do Solorza-Żaka, który na pytanie o plan nadal odpowiada „nie wiem".
4Media (Chemiskór)
Spółka 4Media weszła na warszawski parkiet w 2000 roku, na plecach stojącego na skraju bankructwa Chemiskóru.
Strategia zakładała budowę silnego holdingu medialnego, w zamyśle mającego być konkurencją dla Agory. Firma przejęła m.in. dzienniki „Życie" oraz „Prawo i Gospodarka", a także miesięcznik „Tylko rock" i portal Ahoj.pl.
Zmiana profilu działalności spowodowała, że inwestorzy rzucili się na akcje spółki. Zdarzały się sesje, podczas których wahania kursu wynosiły kilkadziesiąt procent przy wzmożonych obrotach. Dwa lata później działalność zakończyła się spektakularną klapą i skandalem. Okazało się, że firma tonęła w długach i pukali do niej wierzyciele, a zarząd oszukiwał rynek, manipulując informacjami lub je zatajając.
Tytuły prasowe zostały pogrzebane. Menedżerami zajął się nadzorca rynku kapitałowego oraz prokuratura (postępowania dotyczyły m.in. zarzutów oszustwa, sprzeniewierzania majątku i przywłaszczenia pieniędzy). Przedsiębiorstwo w 2004 roku zostało wyrzucone z warszawskiego parkietu.
Jesienią 2005 roku uprawomocnił się wyrok w ramach postępowania cywilnego, przyznający setce akcjonariuszy prawo do uzyskania od menedżerów 4Media 2,2 mln zł odszkodowania. Okazało się jednak, że byli prezesi są w trudnej sytuacji materialnej i komornicy nie byli w stanie wyegzekwować pieniędzy.
Kilka dni temu gdański sąd wydał wyrok dotyczący zarzutów ukrywania informacji o faktycznej kondycji 4Media przed rynkiem. Były prezes Wojciech K. został skazany na dziesięć miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata, a były wiceprezes Dariusz K. na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata.
Menedżerowie zostali uniewinnieni od drugiego zarzutu – prokuratura twierdziła, że mieli wykorzystać swoją przewagę wynikającą z wiedzy i sprzedać korzystnie akcje 4Media, zanim rynek dowiedział się o fatalnej kondycji przedsiębiorstwa.