Dzisiejszy felieton wbrew tytułowi nie będzie wykładem z wychowania seksualnego dla młodzieży szkolnej. Jest to kontynuacja rozważań sprzed tygodnia o czynnikach wpływających na dzietność społeczeństw.
Na wstępie przypomnę, że liczba ludności od lat – przynajmniej od czasu, kiedy o sile armii przestała decydować ilość mieczy lub pepesz – nie jest wyznacznikiem potęgi ekonomicznej czy militarnej państwa. Najlepszym przykładem są najludniejsze kraje: Chiny i Indie, które były gospodarczymi kopciuszkami, mając tempo przyrostu naturalnego przekraczające 2 proc., a szybki rozwój osiągnęły wtedy, gdy – bardzo brutalnymi metodami – zmniejszyły dynamikę przyrostu ludności o połowę.Równocześnie nietrudno zauważyć, że zjawisko odwrotne – ujemny wzrost demograficzny – także prowadzi do katastrofy, chyba że ma miejsce w krajach bogatych, które mogą zafundować sobie import siły roboczej (czasem prowadzi to jednak do bardzo poważnych problemów społecznych). Polityka pronatalistyczna również może rodzić problemy, powodując na przemian wyże i niże demograficzne, którym towarzyszą dodatkowe koszty społeczne.
Morał jest prosty jak drut: najkorzystniejszy jest stały, niewielki, ale stabilny przyrost ludności.
Niestety, naturalne mechanizmy, które taką dynamikę zapewniały, zginęły i w sporej części państw tempo przyrostu naturalnego spadło do zera.
Pomoc socjalna dla młodych małżeństw – mimo wprowadzania coraz to nowych instrumentów – okazuje się mało skuteczna. Dlaczego? Zapewne dlatego, że świadczenia społeczne, nawet gdyby były nie wiem jak wysokie, zawsze stanowić będą jedynie uzupełniającą, znacznie niższą od wynagrodzenia część dochodów rodziny. Dlatego kobieta łatwiej podejmie decyzję o urodzeniu dziecka, jeśli będzie miała zapewnioną możliwość powrotu do atrakcyjnej, dobrze płatnej pracy niż wtedy, gdy zaoferuje się jej nawet wysokie becikowe czy ulgę podatkową.