Prostego przepisu na ocenę wartości marketingowej sportowca nie ma. Wyznaczają ją trzy zmienne składniki: sukces (najlepiej powtarzalny), wizerunek (mniej istotne dobry czy zły, ważne, żeby był) i wreszcie zbieżność tego, co chce przekazać światu firma, z tym, co ma do przekazania sportowiec.
Z tego powodu nie mają praktycznego znaczenia rzucane w mediach opinie, że Justyna Kowalczyk to dziś biegający milion złotych, a Agnieszka Radwańska to może tylko pół miliona. Takie uproszczone oceny dobrze wyglądają w gazetach, lecz ich przydatność jest niewielka. Wybór konkretnego sportowca zależy od potrzeb i celów firmy, nie może być kupowaniem mistrza w worku i liczeniem na szczęście w transakcji.
Dziennikarskie porównania zarobków sław sportu, ich wymagań, przychodów z reklam i kontraktów sponsorskich są w polskich warunkach obarczone błędami szacunku, domniemań, czasem wypadkową plotek i przecieków. Ujawnianie kwot, które polskie firmy zapłaciły mistrzom za reklamę, to wciąż rzadkość, choć być może to znacznie ułatwiłoby trafną ocenę sytuacji. Jedną z przyczyn jest to, że poza największymi graczami na rynku sponsorów (PKN Orlen, Plus, TP, Lotos, Era, Adidas, PGE, Nike, producenci samochodów, niektóre banki i ubezpieczyciele) reszta może czuć się trochę zawstydzona małymi kwotami, jakie wykłada.
To, czy ten rynek jest duży czy mały, zależy od punktu widzenia. Według firmy Pentagon-Research jesienią 2009 r. wartość reklamową sponsoringu sportowego w Polsce oceniać można było na trochę ponad 200 mln zł miesięcznie. Jeśli nawet to względnie sporo, to trzeba wiedzieć, że ta kwota rozkładała się na 41 dyscyplin i obecność w mediach prawie 1500 marek/sponsorów. Wtedy nie wygląda to tak dumnie.
[srodtytul]Zimowa lokomotywa[/srodtytul]