Puste łóżko to wstyd

W Iranie Reza odstąpił nam kawałek podłogi w swojej pracowni rzeźbiarskiej. W Indiach Charlie podzielił się z nami dwunastometrową kawalerką. A w Australii Steve ugościł nas w willi z kortem tenisowym

Aktualizacja: 15.05.2009 01:30 Publikacja: 15.05.2009 00:53

W towarzystwie nowo poznanych młodych Irańczyków czuliśmy się jak wśród starych znajomych. Na zdjęci

W towarzystwie nowo poznanych młodych Irańczyków czuliśmy się jak wśród starych znajomych. Na zdjęciu – piknik w górach (fot: Jarosław i Jolanta Kaniowie)

Foto: Rzeczpospolita

Red

Podróżujemy od wielu lat. Ostatnio wróciliśmy z podróży, podczas której w osiem miesięcy objechaliśmy świat dookoła. Przemierzyliśmy 19 krajów na pięciu kontynentach. Gościliśmy w 46 domach obcych ludzi. Nasze najlepsze wspomnienia z podróży to właśnie wspomnienia ze spotkań z nimi.

Najczęściej noclegi znajdowaliśmy dzięki portalom społecznościowym podróżników – Hospitality Club i CouchSurfing (czytaj obok). Członkowie tych społeczności otwierają swoje domy dla innych, bezinteresownie zapraszają do odwiedzenia ich w podróży. Sami też oferujemy miejsce do spania w naszym warszawskim mieszkaniu, gościliśmy już Niemców, Kanadyjczyków i gości z Kirgistanu.

Ciągle mamy w pamięci dzień, kiedy pierwszy raz skorzystaliśmy z gościny członka Hospitality Club. Miało to miejsce w Szwajcarii. Mimo że Jeffrey mieszkał w Lugano, spotkał się z nami w oddalonej o ponad 20 km Bellinzonie i wręczył nam klucze do domu wraz z wydrukowaną mapką dojazdu. Oświadczył, że ponieważ właśnie trwa karnawał, nie ma pojęcia, o której wróci do domu.

Byliśmy nowymi członkami organizacji, nie mieliśmy jeszcze żadnego pozytywnego komentarza na naszym profilu, a na dodatek byliśmy z dwójką przyjaciół, którzy w ogóle do Hospitality Club nie należeli. A on nam zaufał. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że wkraczamy do kręgu osób, które kierują się w życiu specjalnymi zasadami. Nie boją się obcych, z radością otwierają domy przed podróżnikami i dzielą się tym, co mają. A co najważniejsze – ufają ludziom i wierzą w ich uczciwość.

Wśród ludzi, którzy nam zaufali, była również Patricia, nasza gospodyni na Manhattanie. Gdy wysyłaliśmy do niej prośbę o gościnę, nasze konta pełne były już pozytywnych komentarzy. Ale to Patricia była zupełnie nowa w gronie członków Hospitality Club. Zapisała się dwa dni wcześniej i jak potem wyznała, nie spodziewała się tak szybkiej prośby o nocleg. W związku z naszym przybyciem żywiła lekkie obawy. Poprosiła o spotkanie w publicznym miejscu, przejrzała nasze paszporty, upewniając się, czy jesteśmy tymi, za których się podajemy. A potem z głosem pełnym przejęcia zaprosiła nas do swojego malutkiego mieszkania w centrum Nowego Jorku. Idea globalnej gościnności musiała się jej spodobać, bo gdy oglądałem ostatnio jej profil w serwisie Hospitality Club, obok zdjęcia zobaczyłem długą listę pozytywnych komentarzy i podziękowań za wspólnie spędzony czas.

Zaskoczyło nas, że Ertugrul, lekarz z Izmiru na zachodnim wybrzeżu Turcji, ma 55 lat. Sądziliśmy, że tylko młodzi ludzie działają w społeczności Hospitality Club. Ale okazało się, że Ertugrul ma swój plan. Nie stać go na wysłanie dzieci do szkół językowych w Europie, postanowił więc zapraszać do domu ludzi mówiących po angielsku, by zapewnić im kontakt z językiem. Jego 17-letnia córka, gdy tylko zobaczyła dwójkę turystów z plecakami kręcących się o poranku na przedmiejskim blokowisku Izmiru, od razu wiedziała, że tata znów kogoś zaprosił. Rodzina przyjęła nas bardzo ciepło. W mieszkaniu zostaliśmy ugoszczeni w specjalnie przeznaczonej dla gości sypialni.

Po dniach wypełnionych zwiedzaniem pełnych starożytnych zabytków okolic miasta siadaliśmy wspólnie przy stole i popijając mocną, turecką herbatę, prowadziliśmy wielogodzinne rozmowy. Każdy z członków rodziny żywo interesował się Polską: jaki mamy system szkolnictwa, ile lat się studiuje, ile zarabiają lekarze, jakie mamy drużyny piłki nożnej. Zarazem wiele opowiadali nam o Turcji. Radość, jaką sprawialiśmy im naszą obecnością, nie była udawana. Jeszcze długo po naszym wyjeździe przysyłali nam mejle, pytając o nasze zdrowie i samopoczucie.

Grupka przyjaciół w Bandar Abbas, na południu Iranu, była tak przejęta naszym przybyciem, że przez trzy dni nie odstępowali nas na krok. Byliśmy ich pierwszymi gośćmi, chcieli pokazać nam swoje miasto z jak najlepszej strony. Razem spacerowaliśmy ulicami portu, wspólnie popłynęliśmy kutrem na wyspę Hormoz i w pobliskie góry, by piec kebaby.

Gdyby nie oni – wiele rzeczy by nam umknęło i zapewne nie udałoby nam się zaprzyjaźnić z młodymi Irańczykami. Wspólne spędzanie czasu spowodowało, że w rozmowie nasi gospodarze poczuli się swobodnie. Rozmawiali szczerze, nie byli skrępowani oficjalną polityką kraju. Podobnie jak Polacy 30 lat temu marzą o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych – oficjalny wróg Iranu jawi im się jako ziemia obiecana.

W towarzystwie Farnama, Imana i Masouda czuliśmy się jak w gronie starych znajomych. Mimo dużych różnic kulturowych bawiły nas te same dowcipy, jednoczyło wspólne zamiłowanie do muzyki. Iman był gitarzystą w zespole metalowym i bez namysłu potrafił wymienić cały skład... Vadera, najbardziej znanego polskiego zespołu grającego ten rodzaj muzyki.

Gdy opuszczaliśmy Bandar Abbas, Farnam odprowadził nas do pociągu i pasażerom dookoła nakreślił naszą historię. Efekt był taki, że w wagonie restauracyjnym co chwilę podchodzili do nas obcy ludzie, podając się za przyjaciół naszych gospodarzy i zapewniając o swojej przyjaźni i braterstwie polsko-irańskim.

Dzięki naszemu gospodarzowi w innym irańskim mieście, Tabrizie, mieliśmy szansę poznać bliżej życie religijne Irańczyków. Gościliśmy tam w czasie obchodów najważniejszego święta szyickiego

– Aszury. Mężczyźni gromadzą się na przedstawieniach pasyjnych, podczas których biczują się na znak żałoby po męczeńskiej śmierci Imama Husejna, odpowiednika chrześcijańskiego świętego. Niektóre obrzędy mogliśmy obserwować wyłącznie dzięki protekcji irańskich przyjaciół, zadziałała zasada „przyjaciele mojego przyjaciela są moimi przyjaciółmi”. To, że do karawanseraju wprowadził nas jeden z lokalnych mieszkańców, sprawiało, że nie byliśmy postrzegani jak wścibscy dziennikarze lub turyści szukający taniej sensacji.

Reza, u którego zatrzymaliśmy się na kilka dni w Tabrizie, zainteresował nas sztuką i kulturą swego kraju. Dzięki zgodzie jego przyjaciół byliśmy obecni na próbie złożonego wyłącznie z mężczyzn zespołu tańca azerskiego. Żywiołowy, pełen pasji taniec zrobił na nas wielkie wrażenie.

Reza był rzeźbiarzem. Z braku innego miejsca (była jeszcze tylko sypialnia gospodarza) spaliśmy na podłodze w jego pracowni, mogąc o poranku podziwiać dzieła, za które był nagradzany podczas wystaw w Dubaju czy Armenii. Lepszego wstępu do perskiej kultury nie mogliśmy mieć nawet w muzeum.

Naszym gospodarzem w Indiach był między innymi należący do CouchSurfingu Charlie. Student i pracownik studia filmowego, właściciel mieszkania, przy którym polska kawalerka to duża willa. Ale dzielił się nią z przyjezdnymi. Gdy w niedzielę rano Charlie włączył telewizor, by oglądać rozgrywki krykieta, nasze wspólne 12 metrów kwadratowych wypełniły się takimi emocjami, że dalszy sen był niemożliwy. Prysznic, którego funkcję pełniła rurka z zimną wodą wystająca ze ściany na wysokości kolan, wspominamy jako jeden z ciekawszych sposobów urządzenia łazienki.

Dla odmiany u Steve’a w północnej Australii rozkoszowaliśmy się grą w tenisa na korcie przy willi naszego gospodarza. Oprócz nas gościło u niego równocześnie pięć osób z różnych krańców świata. Każde z nas miało do dyspozycji swój pokój, a Steve cieszył się, że pomaga nieznanym ludziom i że jego ogromny dom jest pełen gwaru i śmiechu. Wieczorami wszyscy schodziliśmy nad rzekę i popijając wino, którego nasz gospodarz był znawcą, opowiadaliśmy o swoich podróżach.

Panująca w Townsville atmosfera była tak wspaniała, że zamiast planowanych trzech dni zabawiliśmy tam tydzień. Nie byliśmy przy tym rekordzistami. Melinda, podróżująca samotnie po świecie Francuzka, odpoczywała u Steve’a miesiąc, a Stefan ze Szwajcarii trzy miesiące.

Lorraine z Nowej Zelandii mówi, że powinniśmy się wstydzić, jeśli łóżka w naszych domach stoją puste. Przecież ktoś może ich potrzebować. Sama postępuje zgodnie z tą dewizą – drzwi jej domu na farmie w Rotorua się nie zamykają. Jedni goście przybywają, inni wyjeżdżają.

Niezwykle żywotna starsza pani sama zajmuje się domem i doglądaniem koni. Zaraża energią i entuzjazmem. Podczas naszego trzydniowego pobytu na jej farmie oprócz zwiedzania okolicy chętnie udzielaliśmy się w zajęciach domowych – gotując, sprzątając garaż czy odkurzając dywan.

Gdy z dworca autobusowego w Bariloche, w argentyńskiej prowincji Rio Negro, odbierał nas Ricardo, od razu wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z szalonym człowiekiem. Nasz gospodarz był zdziwiony, że do tej pory nie spotkaliśmy istot pozaziemskich, i zapewnił, że gdybyśmy zostali u niego dłużej niż dwa dni, to na pewno udałoby się nam zobaczyć chociaż jeden z niezidentyfikowanych obiektów latających, których podobno w Patagonii nie brakuje. Nasze zdziwienie sięgnęło zenitu, gdy okazało się, że całe domostwo Ricarda to jego warsztat ciesielski, malutka kuchnia i kawałek strychu, który dzielił z żoną i synem. Jako że warsztat ze swej natury do nocowania się nie nadaje, a w kuchni nie zmieścilibyśmy się ani wzdłuż, ani wszerz, dwie noce spędziliśmy u zaprzyjaźnionego sąsiada.

„El Gato” był przyzwyczajony do takiego biegu spraw i spokojnie popijał yerba mate, podczas gdy my z lekka zagubieni nie bardzo wiedzieliśmy, z kim powinniśmy spędzać czas – z Ricardem czy też z sąsiadem. Problem się rozwiązał, gdy po krótkiej chwili wyszło na jaw, że Gato ma miejsce do spania, ale nie zdążył jeszcze wybudować kuchni. Korzystał więc z kuchni sąsiada.

Dzięki członkom Hospitality Club i CouchSurfingu udało nam się przeżyć wiele niezapomnianych chwil. Należy do nich na pewno śniadanie na dachu domu w Damaszku, gdy grzaliśmy się w promieniach grudniowego syryjskiego słońca przy akompaniamencie śpiewu muezina. W pamięci długo zostanie też noc spędzona w domu wykutym w skale w Coober Pedy, górniczej stolicy Australii. Gdy udawaliśmy się na spoczynek, gospodarz zaoferował nam ładowarkę do komórki z małą czerwoną diodą. Wyjaśnił, że niektórzy ludzie źle znoszą panującą w skale kompletną ciemność i absolutną ciszę. Wielokrotnie nasi gospodarze częstowali nas wspaniałymi daniami tradycyjnej miejscowej kuchni lub prezentowali nam grę na narodowych instrumentach.

Podczas naszych wypraw poznaliśmy podróżników, którzy w jednym miejscu potrafili spędzić miesiące, mieszkając po kilka dni u kolejnych osób. Zwalniali szaleńcze tempo życia i otwierali się na nowe doświadczenia. W ten sposób mogli spojrzeć na życie z perspektywy nieuchwytnej dla wiecznie śpieszącego się turysty – z perspektywy mieszkańca.

Podróżujemy od wielu lat. Ostatnio wróciliśmy z podróży, podczas której w osiem miesięcy objechaliśmy świat dookoła. Przemierzyliśmy 19 krajów na pięciu kontynentach. Gościliśmy w 46 domach obcych ludzi. Nasze najlepsze wspomnienia z podróży to właśnie wspomnienia ze spotkań z nimi.

Najczęściej noclegi znajdowaliśmy dzięki portalom społecznościowym podróżników – Hospitality Club i CouchSurfing (czytaj obok). Członkowie tych społeczności otwierają swoje domy dla innych, bezinteresownie zapraszają do odwiedzenia ich w podróży. Sami też oferujemy miejsce do spania w naszym warszawskim mieszkaniu, gościliśmy już Niemców, Kanadyjczyków i gości z Kirgistanu.

Pozostało 94% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy