Wyruszając, miałem nadzieję, że na skutej lodem Alasce uda mi się zobaczyć zorzę polarną, a w Himalajach – buddyjskie klasztory i jeszcze jeden ośmiotysięcznik – Kanczendzongę. A także nieznane mi wyspy na Pacyfiku i pomniki przyrody w Ameryce Południowej i Australii. Trasa zaplanowanej na prawie 100 dni podróży prowadziła przez sześć kontynentów.
To ponad 70 tysięcy kilometrów przebytych samolotami, nie licząc odcinków pokonywanych lądem – lokalnymi środkami transportu – i łodziami po rzekach.
[srodtytul]Kto smaruje, ten jedzie[/srodtytul]
Był początek stycznia, gdy odlatywałem z Europy do Afryki. W pierwszej kolejności chciałem odwiedzić Liberię, Sierra Leone i Kongo. Podczas moich poprzednich afrykańskich podróży omijałem te kraje, bo toczyły się w nich wojny domowe. Teraz nadszedł dla nich czas względnej stabilizacji, często wspieranej obecnością wojsk ONZ.
Najpierw w Ghanie uzyskałem nieosiągalne w Polsce wizy. Drobny „datek”, którego wpłacenie zasugerował personel ambasady, skrócił okres oczekiwania z czterech dni do 24 godzin. Potem na trasie była Liberia – kraj odradzający się po długotrwałej wojnie, w którego stolicy wciąż w nocy obowiązuje godzina policyjna, a w dzień turystę straszą kikuty kilku opuszczonych wieżowców. Przepełnionymi do granic możliwości zbiorowymi taksówkami, w odniesieniu do których określenie „gruchot” jest komplementem, dotarłem do granicy Sierra Leone. Tutejsi urzędnicy oczekują łapówki. Trzeba włożyć banknot do paszportu. Nie włożysz – twój paszport powędruje pod spód, a potem będzie długo i podejrzliwie przeglądany. Może nawet zakwestionują jego ważność.