Ósma pętla wokół globu

Już ósmy raz udało mi się okrążyć świat. Ale zapewniam, że nie chodziło o bicie jakichkolwiek rekordów. Po prostu się okazało, że bilet lotniczy dookoła globu dawał możliwość niedrogiego dotarcia do zakątków Ziemi, których dotąd nie widziałem

Publikacja: 29.05.2009 01:23

Trzy czwarte należącej do Australii wyspy Lord Howe objęte jest ochroną w ramach parków narodowych

Trzy czwarte należącej do Australii wyspy Lord Howe objęte jest ochroną w ramach parków narodowych

Foto: Rzeczpospolita, Wojciech Dąbrowski

Red

Wyruszając, miałem nadzieję, że na skutej lodem Alasce uda mi się zobaczyć zorzę polarną, a w Himalajach – buddyjskie klasztory i jeszcze jeden ośmiotysięcznik – Kanczendzongę. A także nieznane mi wyspy na Pacyfiku i pomniki przyrody w Ameryce Południowej i Australii. Trasa zaplanowanej na prawie 100 dni podróży prowadziła przez sześć kontynentów.

To ponad 70 tysięcy kilometrów przebytych samolotami, nie licząc odcinków pokonywanych lądem – lokalnymi środkami transportu – i łodziami po rzekach.

[srodtytul]Kto smaruje, ten jedzie[/srodtytul]

Był początek stycznia, gdy odlatywałem z Europy do Afryki. W pierwszej kolejności chciałem odwiedzić Liberię, Sierra Leone i Kongo. Podczas moich poprzednich afrykańskich podróży omijałem te kraje, bo toczyły się w nich wojny domowe. Teraz nadszedł dla nich czas względnej stabilizacji, często wspieranej obecnością wojsk ONZ.

Najpierw w Ghanie uzyskałem nieosiągalne w Polsce wizy. Drobny „datek”, którego wpłacenie zasugerował personel ambasady, skrócił okres oczekiwania z czterech dni do 24 godzin. Potem na trasie była Liberia – kraj odradzający się po długotrwałej wojnie, w którego stolicy wciąż w nocy obowiązuje godzina policyjna, a w dzień turystę straszą kikuty kilku opuszczonych wieżowców. Przepełnionymi do granic możliwości zbiorowymi taksówkami, w odniesieniu do których określenie „gruchot” jest komplementem, dotarłem do granicy Sierra Leone. Tutejsi urzędnicy oczekują łapówki. Trzeba włożyć banknot do paszportu. Nie włożysz – twój paszport powędruje pod spód, a potem będzie długo i podejrzliwie przeglądany. Może nawet zakwestionują jego ważność.

Po drugiej stronie szlabanu okazało się jednak, że dalsza podróż w kierunku stolicy Freetown możliwa jest tylko na motocyklowym siodełku, bo żaden regularny transport na tym odludziu nie istnieje.

Jazda przeciążonym motocyklem – wiozącym oprócz kierowcy i mnie – mój 20-kilowy plecak i jego sporą torbę – drogami bez nawierzchni, pełnymi wybojów i kałuż jest na pewno wielką przygodą i może być dodatkową atrakcją podróży. Pod warunkiem że nie trwa zbyt długo. Tymczasem mój pierwszy motocyklowy etap trwał cztery i pół godziny, a następne ponad dwie. Nic dziwnego, że już po pierwszej godzinie jazdy i ja, i plecak pokryci byliśmy warstwą czerwonego pyłu. Do tego na rogatkach każdej mijanej wioski policjanci skwapliwie spisywali do brudnych zeszytów dane z mojego paszportu i przy okazji wymuszali rodzaj myta od Murzyna kierowcy. Ale nie żałowałem, bo właśnie na tej trasie mogłem zobaczyć malownicze wioski jak z afrykańskich bajek: chaty o glinianych ścianach pod palmowymi strzechami oddzielone płotami z chrustu. Między nimi barwnie ubrane kobiety tłukące w drewnianych stępach ziarno kukurydzy na wieczorny posiłek.

Bogactwem Sierra Leone są diamenty. To za pieniądze z ich sprzedaży rebelianckie armie kupowały broń. W małym miasteczku Bo, w którym prąd pojawia się tylko między siódmą wieczorem a siódmą rano, zaskoczyły mnie liczne szyldy „Diamond office”. Okazało się, że to prowadzone przez Libańczyków punkty skupu surowych diamentów, które przy odrobinie szczęścia można wykopać nawet w okolicznej dżungli. Pośrednicy płacą za nie niewiele. Dopiero kamienie przeszmuglowane do Europy czy Ameryki mają wartość dziesięciokrotnie wyższą.

[srodtytul]Wódz zgadza się na fotografowanie[/srodtytul]

Do Konga przyleciałem samolotem. Słynąca niegdyś z elegancji stolica tej dawnej belgijskiej kolonii Kinszasa okazała się niebezpiecznym, zadymionym i zaśmieconym 8-milionowym molochem. Ale do państwa Kongo sprowadziła mnie raczej chęć spojrzenia na życie jednej z największych rzek świata – Konga. Powyżej Kinszasy rozlewa się ona w usiane wyspami bezkresne jezioro, by wrócić potem do szerokiego na kilkaset metrów koryta i popłynąć dalej wśród zielonych wzgórz. Trwający osiem godzin rejs małą motorową łodzią w górę rzeki pozwolił mi dotrzeć do jej dopływu – Mai Ndombe. Po drodze miałem czas przyjrzeć się dłubankom rybaków i wielkim, zdezelowanym barkom sunącym w obu kierunkach. Brunatna woda niosła kłody, gałęzie i całe wyspy sitowia.

Zaraz po dotarciu do Mai Ndombe, zgodnie z obowiązującą tradycją, odwiedziłem wodza wioski, by uzyskać jego przyzwolenie na biwakowanie i fotografowanie. Przyjął mnie – rzadkiego białego gościa – w tradycyjnym stroju, z insygniami władzy w rękach. I wyraził zgodę, mogłem więc do woli podglądać proste, ale i bardzo trudne życie czarnych mieszkańców. Bo w wiosce Mai Ndombe nie ma ani elektryczności, ani drogi, ani telefonu. Mieszkający w glinianych chatkach chłopi łowią ryby, uprawiają maniok i kukurydzę. Próbowałem ich skromnego menu, na które składa się galaretowaty maniokowy chleb (nie jest to mój przysmak), kukurydziane placki i ryby. Płaciłem za to grosze, mając wrażenie, że przyjmują je z wdzięcznością, bo jedyny dochód tych biedaków pochodzi ze sprzedawania do miasta worków węgla drzewnego.

Popłynąłem też z jednym z miejscowych dłubanką przez dziewiczą dżunglę w górę Czarnej Rzeki, aż do jej malowniczych katarakt.

Murzyni przyjęli mnie bardzo serdecznie. Białego nie widziano tu od pół roku. Już po dwóch dniach pozdrawiali mnie z daleka, a w spacerach towarzyszyła mi gromadka bosych dzieci. Wołali na mnie mundele moko – samotny biały człowiek. Stałem się dla nich atrakcją – dziwakiem, który w tropikalnym skwarze, gdy wszystko co żywe ucieka do cienia, wspina się na okoliczne wzgórza, by robić zdjęcia, a potem zagląda do wnętrza chat, sprawdza, co się gotuje w garnkach na paleniskach przed domami, i cieszy się z widoku kolorowych ryb na dnie łodzi. Wszystko to było fascynujące, żal było odpływać.

[srodtytul]Wodospady, granice, Amazonka[/srodtytul]

Eksplorację Ameryki Południowej rozpocząłem od wodospadów Iguazu na granicy Argentyny i Brazylii, które uważam za najbardziej spektakularne na świecie. Pierwszy raz zobaczyłem je 25 lat temu, ale wtedy zniszczenia spowodowane przez powódź uniemożliwiły mi dostęp do najbardziej widokowych miejsc. Tym razem specjalnymi kładkami dotarłem w najciekawsze punkty.

Od wielkich wodospadów szlak prowadził do północnej Brazylii, gdzie w Salvadorze da Bahia podziwiałem zabytki z czasów kolonialnych i słuchałem popisów ulicznych zespołów doboszów przygotowujących się do karnawału. Salwador-Bahia jest najważniejszym ośrodkiem kultury afrobrazylijskiej, która powstała po przybyciu do tego regionu tysięcy afrykańskich niewolników. W innej miejscowości – Alcantarze – do dziś można oglądać pal, przy którym chłostano ich za niesubordynację. Stamtąd udałem się nad Amazonkę. Podążając w górę rzeki, dotarłem do miejsca, w którym na wielkich rozlewiskach spotykają się granice Brazylii, Peru i Kolumbii. Tu w osadzie Santa Rosa odczekałem cierpliwie, aż peruwiański oficer imigracyjny skończy grać w karty (trwało to dobrą godzinę) i zechce mi wstawić pieczątkę do przepoconego paszportu. Byłem w Peru.

Tego samego dnia wieczorem przypłynął do Santa Rosa mały, sfatygowany rzeczny statek „Lucho”, którym popłynąłem w górę Amazonki. Na dolnym pokładzie podróżowały bawoły i świnie. Na górnym – ja. Pod daszkiem rozpiąłem swój hamak, który zastępuje podczas takiego rejsu koję.

W czasie trzech dni żeglugi podziwiałem dziewiczą roślinność dżungli porastającej brzegi Amazonki. Zawijaliśmy do zagubionych, odciętych od świata osad, w których mieszkańcy oferowali na sprzedaż wielkie ryby i nieznane egzotyczne owoce. W końcu dotarłem do Iquitos – stolicy peruwiańskiej Amazonii. Stąd małą łodzią robiłem dzienne wycieczki do indiańskich wiosek w okolicy. Od Indian Yagua uczyłem się strzelania z dmuchawki.

[srodtytul]Kokosowy drink na środku Pacyfiku[/srodtytul]

Kolejny lot przeniósł mnie w ciągu kilkunastu godzin z parnej dżungli do lodowatej Alaski. Nie dopisało mi szczęście – zorza polarna się nie ukazała.

Z ulgą uciekałem potem z trzaskającego mrozu na ciepły Pacyfik, na mało znane Wyspy Marshalla. Na Republikę Wysp Marshalla składa się 29 koralowych atoli rozrzuconych na oceanie nieco na północ od równika.

Na atolach, poza stolicą, nie ma hoteli. Transport ludzi i towarów zapewniają tu jedynie latające nieregularnie dwa małe samolociki i zdezelowany prom. By dostać się na atol Arno, musiałem więc wynająć motorówkę. Fale miotały moją łupiną, a zacinające bryzgi sprawiły, że wysiadłem cały mokry.

Na całym atolu w chatach pod kokosowymi palmami mieszkają tylko 2 tysiące ludzi. Łańcuch wąskich wysepek otacza lagunę o kolorze wody zmieniającym się od bladego turkusu do głębokiego błękitu. Przez najdłuższą z wysepek, mającą kilkanaście kilometrów długości, biegnie piaszczysta droga łącząca tutejsze cztery osady. Kursują po niej trzy furgonetki, ale ja wędrowałem od chaty do chaty, gdzie witany byłem uśmiechami i pogodnym yokwe – witaj.

Na wysypanych koralowym gruzem podwórkach miejscowi siedzą przy stertach kokosowych orzechów. Rozłupują je i wyłuskują ze środka białą koprę. To jedyne bogactwo Arno. Wysuszona kopra wędruje w workach do przetwórni na atolu Majuro. – I co dalej? – pytam zaciekawiony. – Wycisną z niej olej kokosowy. A na tym oleju jeżdżą wszystkie diesle w naszym kraju, jesteśmy samowystarczalni! – usłyszałem w odpowiedzi.

W upale chce się pić, ale tu nie ma sklepiku z coca-colą. Smagły chłopak sprawnie wdrapuje się na palmę rosnącą obok chaty i zrzuca kilka zielonych kokosów. Maczetą ścina czubek owocu i z uśmiechem podaje mi to naturalne naczynie zawierające dobre pół litra orzeźwiającego płynu. – Jeszcze jeden? – otwiera następny. Takie drinki serwują tylko na środku Pacyfiku!

[srodtytul]Diabły niestraszne[/srodtytul]

Tylko niewielki procent turystów odwiedzających Australię trafia na Tasmanię. Doszedłem do wniosku, że najłatwiej zwiedzę tę wyspę wypożyczonym samochodem. Decyzja była trafiona, bo drogi na wyspie są dobre, a poza miastami prawie puste. Jedyny problem, jaki ma tu polski kierowca, to przestawienie się na ruch lewostronny. Poszło mi łatwo.

Tasmania, jaką poznałem w drodze do odległego Parku Narodowego Craddle Mountain, była czysta i niemal pusta. Jechałem dziesiątki kilometrów przez tereny porośnięte dziewiczymi lasami, starannie omijając leżące na szosie zabite zwierzęta – posumy i małe kangury – walabie. Miejscowi jeżdżą szybko, nic więc dziwnego, że zwierzęta, które po zmroku wychodzą na żer, wpadają pod koła.

Góry Tasmanii zachwycają, ale najliczniej odwiedzanym obiektem wyspy są ruiny brytyjskiej kolonii karnej Port Arthur. Anglicy w XIX wieku przywozili tu z więzień w Australii przestępców recydywistów. Z tamtych czasów zachowało się wiele malowniczych ruin. Ale są też w kompleksie budowle, które przetrwały w dobrym stanie – urządzono w nich muzealne wystawy.

W cenę biletu wliczony jest rejs statkiem wokół niewielkiej Wyspy Umarłych, na której spoczywa ponad 1600 mieszkańców kolonii. Tylko około 100 pochowanych tu strażników ma nagrobki. Pogrzebani więźniowie pozostali bezimienni.

W drodze do Port Arthur trzeba zatrzymać się przy małym rezerwacie, w którym zgromadzono okazy fauny najbardziej charakterystyczne dla Tasmanii. Po wielkich wybiegach, do których można wejść, kicają kangury. Niektóre tak przywykły do ludzi, że pozwalają się głaskać. W wolierach skrzeczą barwne ptaki.

Wszyscy jednak ciągną do zagród z tasmańskimi diabłami. Nazwa tych zwierząt spotykanych wyłącznie na Tasmanii intryguje. Gdy zobaczyłem w końcu takiego diabła, byłem nieco rozczarowany: czarne zwierzę przypomina średniej wielkości psa i na pierwszy rzut oka nie budzi strachu.

Nie taki diabeł straszny! Dopiero kiedy w walce o pożywienie pokazuje wielkie kły i groźnie warczy, budzi lęk. Do jego zagrody lepiej nie wchodzić.

[srodtytul]U stóp Himalajów[/srodtytul]

Na wjazd do indyjskiego stanu Arunachal Pradesh, przylegającego do granicy Chin, trzeba mieć zezwolenie, na którego wydanie czeka się nawet miesiąc. Załatwiła to za mnie agencja turystyczna z Assamu. Oni także mieli zapewnić mi samochód, którym miałem przez góry dotrzeć do niedostępnego klasztoru Tawang, drugiej co do znaczenia, po Potali, świątyni tybetańskiego buddyzmu. Okazało się, że terenowy wóz marki Tata miał łyse opony i ponad 215 tys. km na liczniku. Zapewniono mnie jednak, że już kilkakrotnie przejechał trudną trasę do Tawangu. Zatankowaliśmy paliwo i ruszyliśmy z kierowcą i przewodnikiem ku ośnieżonym szczytom.

Wąska górska droga wspinająca się w kierunku Tawangu jest w wielu miejscach zniszczona przez osypiska ziemi i głazów. Drugiego dnia karkołomnej jazdy nad przepaściami mieliśmy przekroczyć przełęcz Se La na wysokości 4176 m n.p.m., by następnie zjechać do doliny, w której stoi klasztor. Samochód odmówił jednak posłuszeństwa 10 km przed przełęczą, na wysokości 3600 m. Udało się nam jedynie zjechać z powrotem do osady w dolinie. Następnego dnia zażądałem podstawienia nowego wozu. To jednak dla agencji okazało się niewykonalne. W dodatku przełęcz Se La zablokowały opady śniegu. Nie mogłem czekać, może jeszcze kiedyś tu wrócę.

[srodtytul]Pod trzecim szczytem świata[/srodtytul]

Do indyjskiego stanu Sikkim dotarłem przez słynący z produkcji doskonałej herbaty Dardżyling. Do dziś na wzgórza Dardżylingu wspina się zakosami wąskotorowa kolejka zbudowana w czasach kolonialnych. Jadąc nią wśród plantacji i lasów dotarłem na wysokość 2100 m n.p.m., skąd widać już było ośnieżone Himalaje. Z Dardżylingu wysłużone jeepy wożą chętnych górskimi drogami wspinającymi się ponad chmury do dawnego himalajskiego królestwa – Sikkimu. Przylega on do Tybetu i nie dziwi, że można tu znaleźć wiele buddyjskich klasztorów o architekturze podobnej do tej, którą widziałem po drugiej stronie Himalajów. Przed posągami Buddy i świętych lamów płoną tysiące ofiarnych kaganków, a mnisi w bordowych szatach mamroczą niekończące się mantry.

Stolica Sikkimu, Gangtok, to labirynt stromych uliczek i schodków rozłożonych na wielu poziomach. W jadłodajniach serwują tybetańskie pierogi – momo. Gdy kolejnym jeepem dotarłem do górskiej osady Pelling, rankiem ujrzałem majestatyczną Kanczendzongę – trzeci szczyt świata (8586 m n.p.m.). – Masz szczęście – powiedział właściciel hoteliku. – O tej porze roku (był już kwiecień) turyści wyjeżdżają stąd, nie zobaczywszy szczytu. Góra najczęściej przesłonięta jest chmurami.

Ośnieżone szczyty najwyższych gór, tropikalne wyspy w lazurowym oceanie, żegluga przez dżunglę po największych rzekach świata i spotkania z ludźmi – różnych ras, kolorów skóry, obyczajów i temperamentów, mówiących różnymi językami – to wszystko złożyło się na jeszcze jedną niezapomnianą podróż wokół globu. Zastanawiam się nad dziewiątą trasą.

Wyruszając, miałem nadzieję, że na skutej lodem Alasce uda mi się zobaczyć zorzę polarną, a w Himalajach – buddyjskie klasztory i jeszcze jeden ośmiotysięcznik – Kanczendzongę. A także nieznane mi wyspy na Pacyfiku i pomniki przyrody w Ameryce Południowej i Australii. Trasa zaplanowanej na prawie 100 dni podróży prowadziła przez sześć kontynentów.

To ponad 70 tysięcy kilometrów przebytych samolotami, nie licząc odcinków pokonywanych lądem – lokalnymi środkami transportu – i łodziami po rzekach.

Pozostało 97% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy