To pierwszy tak silny sprzeciw, z jakim się spotkał werdykt Komitetu Noblowskiego od początku jego istnienia. Ale bez względu na to, jak się głośno krzyczy, jego decyzje są niepodważalne. Na tym w dużej mierze opiera się prestiż tej nagrody. O jej randze świadczy też niezwykle długi, żmudny i rygorystyczny proces wyboru kandydatów. Zgłoszenia mogą być nadsyłane przez renomowane instytucje i osobistości z całego świata, a selekcję prowadzi Królewska Szwedzka Akademia Nauk (w dziedzinie fizyki, chemii i ekonomii), Instytut Karolinska (fizjologia i medycyna), Akademia Szwedzka (literatura) oraz Norweski Komitet Noblowski (Pokojowa Nagroda Nobla). Listy zamykane są co roku 31 stycznia (3 lutego dla nagrody pokojowej), a spośród setek lub tysięcy kandydatów komitety noblowskie wyłuskują następnie 200 nominowanych. Propozycje te są potem przesyłane do wybranych ekspertów z danej dziedziny, a dopiero na podstawie ich opinii komitety typują 15 osób. Spośród nich drogą głosowania wybierani są nobliści. Do dziś wyróżniono w ten sposób niemal 800 osób, które – jak zalecił Alfred Nobel, fundator nagrody – „w poprzednim roku wyświadczyły ludzkości największe dobrodziejstwa”. W rezultacie na co najwyżej trzech kandydatów z danej dziedziny spływa największy naukowy splendor, jaki można sobie wyobrazić.
Niby proste, ale jednak w końcowym etapie wyboru komitety natrafiają na mielizny. Jako pierwszy ofiarą konfrontacji z rzeczywistością pada wymóg uwzględniania dokonań z poprzedniego roku, no bo przecież jest tyle zasługujących na uznanie odkryć naukowych z ostatnich kilku czy kilkudziesięciu lat, że nie sposób je pominąć. Ponadto po większości wynalazków nie widać od razu, że staną się przełomowe. To historia je ocenia.
Ale to dopiero początek kłopotów, bo dokładają się do tego sztywne zasady wyboru najwyżej trzech noblistów z danej dziedziny. A co zrobić, gdy nad odkryciem pracował zespół składający się z czterech lub więcej naukowców lub różne zespoły badawcze na świecie dołożyły swoje cegiełki do sukcesu danego dobrodziejstwa? Wówczas Komitet zwyczajnie pomija milczeniem udział niektórych osób. Tak się stało w przypadku nagrody za rozwój masowej spektrometrii w chemii proteinowej, którą w 2002 roku otrzymali K?ichi Tanaka oraz John Fenn, ale nie uznano fundamentalnych osiągnięć Franza Hillenkampa i Michaela Karasa z Instytutu Fizyki i Chemii Teoretycznej Uniwersytetu we Frankfurcie.
Jednak dla Damadiana wystarczyłoby miejsca u boku dwóch noblistów. Co zatem się stało? Naukowiec ten rzeczywiście jako pierwszy wpadł na pomysł wykorzystania rezonansu magnetycznego (MRI) do poszukiwania tkanek nowotworowych w organizmie. Opatentował swoje odkrycie, które w początkowym etapie okazało się jednak dość niedoskonałym narzędziem. Przede wszystkim, wymyślona przez Damadiana metoda skanowania każdego punktu w ludzkim ciele była zbyt czasochłonna, a założenia przyjęte w kwestii wyznaczników raka – mylne. Mimo to naukowiec dopracował swoją technikę i stworzył prężnie działającą firmę produkującą urządzenia MRI. Został też uhonorowany wieloma prestiżowymi nagrodami za stworzenie podstaw użycia rezonansu magnetycznego w diagnostyce nowotworów, co tylko utwierdziło go w przekonaniu o swojej kluczowej roli w tej dziedzinie. W dodatku jego pierwsze eksperymenty bezpośrednio legły u podstaw odkryć dokonanych przez noblistę prof. Paula Lauterbura, który tych związków usilnie się dziś wypiera. Prawda jak zwykle leży więc pośrodku.
[srodtytul]Dwóch zamiast trzech[/srodtytul]
Wydaje się jednak, że w przypadku Damadiana zadziałały jeszcze inne czynniki brane pod uwagę przez Komitet Noblowski. Otóż naukowiec ten cieszy się nie najlepszą opinią w środowisku. Znany jest z aroganckich zachowań i zamiłowania do procesów sądowych, a ponadto postrzegany jest bardziej jako przedsiębiorca niż uczony. Po cichu mówi się też o tym, że szansę na Nobla odebrały Damadianowi jego kreacjonistyczne poglądy, których orędownikiem jest od lat. Tak wyglądają szare odcienie pozornie czarno-białych decyzji Komitetu.