Wakacyjny czas zwykle rozleniwia, choć inwestorzy giełdowi od dawna mówią, by na wakacjach nie zawracać sobie głowy inwestycjami („Sell in may, go away"). W ostatniej dekadzie to politycy dostarczali najczęściej tematów, które przekładały się na notowania polskiej waluty.

Pod koniec sierpnia 2001 r. Jerzy Buzek odwołał swojego ministra finansów Jarosława Bauca, zarzucając mu, że za późno powiadomił rząd o złym stanie finansów. Chodziło o słynną już nawet ponad 90-miliardową dziurę Bauca. Polityczna przepychanka trochę trwała, a złoty tracił na wartości, osłabiał się wobec euro (od początku lipca do końca sierpnia tamtego roku z poziomu 3,4 zł do 3,9 zł). Prawie rok później, w lipcu 2002 r., z gmachu resortu finansów przy Świętokrzyskiej 12 w Warszawie odchodził Marek Belka (zastąpił go Grzegorz Kołodko). To również nie było dobre lato dla polskiej waluty. Euro kosztowało wtedy nawet ponad 4,2 zł wobec 3,8 zł na początku czerwca. Dwa lata później, w lipcu 2004 r., Andrzeja Raczkę zastępował Mirosław Gronicki (akurat wtedy euro kosztowało ok. 4,5 zł, miesiąc później 4,4 zł,  a miesiąc wcześniej nawet 4,7 zł). Na początku 2004 r. europejska waluta była wyceniana na blisko 4,9 zł. Wreszcie w lipcu 2006 r. Stanisław Kluza zmienił Pawła Wojciechowskiego (4,07 zł na początku lipca, 3,93 zł na koniec wakacji).

Na tym tle stabilną sytuację przy Świętokrzyskiej mamy od blisko czterech lat. I choć Jacek Rostowski ma warunki wręcz komfortowe, to prawdziwy dreszczowiec stał się udziałem tych, którzy pożyczyli nie euro, ale franki, by kupić mieszkanie czy dom. W tym miejscu grzechem byłby jednak brak informacji o tym, że to dokładnie trzy lata temu, już za czasów obecnego ministra, przypadł z kolei okres najmocniejszego w historii złotego (3,20 zł za euro, poniżej 2 zł za franka, niewiele ponad 2 zł za dolara). Z pomocą przyszedł „dobroduszny" Bank Szwajcarii, który zbija kurs franka do euro, co przyniosło chwilowe umocnienie złotego do waluty Helwetów o „marne 10 groszy".

*

Na szczęście dziś nasi politycy na razie nie dolewają oliwy do ognia. A w przeszłości często tak spokojnie nie było. „Wypowiedź Leszka Millera, który podał w wątpliwość możliwość obsługi naszego długu zagranicznego, była kompletnie nieodpowiedzialna i skandaliczna. Rozpoczęliśmy sprzedaż naszych obligacji i ludzie się pytali: Jak my mamy kupować wasze obligacje, skoro kandydat na premiera (Leszek Miller – red.) zapowiada, że nie może obsługiwać długu zagranicznego?" – dziwił się Jarosław Bauc.

*

Dziś takiego problemu nie ma. Ba, rentowność polskich obligacji jest – też latem – wręcz niższa niż analogicznych papierów emitowanych przez rząd z Rzymu czy Madrytu. Po dziesięcioletnich papierach taka sytuacja ma teraz miejsce w przypadku obligacji dwuletnich. Jest tylko jedno ryzyko. Zdecydowaną większość polskich obligacji kupują gracze z zagranicy. Gdyby kryzys na rynkach się pogłębił, a np. pod koniec roku agencje ratingowe ostrzegły, że w polskich finansach publicznych nie jest dobrze – zagraniczni inwestorzy szybko zaczną pozbywać się polskich obligacji. Nie ma więc co czekać na kolejne lato, finanse publiczne czekają na naprawę szybko po wyborach.