Właśnie trwają prace nad szczegółowym programem, jaki zaprezentujemy i zrealizujemy w II połowie 2011 r. Ale nasi rodzimi politycy i ekonomiści wciąż do idei zdrowia publicznego przekonani nie są. Inwestowanie w zdrowie, np. poprzez badania przesiewowe czy naukę zdrowego stylu życia, jest znacznie tańsze niż leczenie osób chorych.
Termin zdrowie publiczne wyparty w czasach PRL z języka polskiego 20 lat po odzyskaniu niepodległości zaczyna odzyskiwać znaczenie. – Pamiętam dyskusje jakie toczyłem jako minister zdrowia z Leszkiem Balcerowiczem. Mówił: chcecie pieniędzy, pokażcie, jakie da to zyski dla gospodarki – wspominał Andrzej Ryś, dyrektor ds. zdrowia publicznego w unijnej Dyrekcji Generalnej Zdrowia i Ochrony Konsumentów. – Myślę że Balcerowicz też zmienił od tego czasu zdanie.
W podobnym kierunku idzie Unia. Coraz więcej państw, zwłaszcza Francja czy Niemcy poświęca większą uwagę efektywności leczenia. Także niektóre polskie samorządy lokalne w ocenie np. szpitali zaczynają stosować wskaźniki ekonomiczne, ale na poziomie centralnym postępów nie widać.
[wyimek]1 proc. populacji konsumuje ok. 30 proc. wydatków na zdrowie[/wyimek]
– Przez ostatnie 20 – 30 lat inwestowaliśmy w opiekę medyczną, nie do końca wiedząc, w jakim kierunku zmierzamy. Nie stworzyliśmy miar ekonomicznych, by sprawdzić, gdzie podziewają się pieniądze – mówił Panos Kanavos, profesor London School of Economics. I przypomina, że w większości systemów ochrony zdrowia ok. 1 proc. populacji konsumuje 28-30 proc. całkowitych wydatków na zdrowie. Z kolei 5 proc. populacji odpowiada za ponad 55 proc. wydatków. – Musimy wychwycić pacjentów generujących wysokie koszty, sprawdzać co działa dobrze, a co nie działa, nie ex post, ale w trakcie leczenia – mówił Kanavos.