Odszedł ostatni przedstawiciel pokolenia, które odbudowało potęgę polskiej muzyki po II wojnie światowej. Tym bardziej dla niej zasłużony, że częściej wspierał innych twórców, nie eksponując siebie na pierwszym planie.
Gdy ktoś żyje tak długo, na dodatek od szeregu lat wycofawszy się z powodów zdrowotnych z czynnej działalności artystycznej, jest narażony na to, że młodsze generacje nie będą znać jego dokonań. Jan Krenz pozostał legendą polskiej muzyki, ale gdy nadeszła wiadomość o jego śmierci, warto przybliżyć powody, dla których powinniśmy o nim pamiętać.
– Urodziłem się muzykiem – powiedział kiedyś wspominając swoją młodość. Prawykonanie pierwszego skomponowanego przez niego utworu odbyło się na konspiracyjnym koncercie w Warszawie w listopadzie 1943 roku. Jan Krenz miał wtedy 17 lat, tym niemniej po zakończeniu II wojny światowej wydawało się, że przeznaczona jest mu przede wszystkim kariera pianistyczna. W tym też kierunku kontynuował rozpoczętą za okupacji naukę. Bardzo szybko okazało się jednak, że pisana jest mu dyrygentura.
Budowniczy najlepszej orkiestry
Po krótkim związku z Filharmonią Poznańską w 1949 roku został asystentem słynnego Grzegorza Fitelberga, który wróciwszy z wojennej tułaczki przejął prowadzenie Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Jan Krenz wytrzymał tam dwa lata, jak bowiem wyznał swemu mentorowi, ciągnęło go do komponowania, a Fitelberg to dobrze zrozumiał. Sam był niespełnionym do końca kompozytorem.
Grzegorz Fitelberg zmarł w 1953 roku, a jego następcą na dyrektorskim stanowisku został zaledwie 27-letni wówczas Jan Krenz. Kierował WOSPR-em przez prawie 15 lat, przez następnych kilka dekad pozostał jej dyrygentem honorowym. Uczynił z katowickiej orkiestry wizytówkę polskiej kultury, nasz czołowy muzyczny towar eksportowy, zwłaszcza po politycznej odwilży 1956 roku. WOSPR odbywał z nim długie podróże artystyczne po Europie, Azji, Australii i Nowej Zelandii, przywożąc znakomite recenzje.