Mniej więcej na czwartym roku. Swoją przyszłość wiązałem jednak z międzynarodowym prawem publicznym, a nie z prawem pracy. O zmianie moich planów zadecydowała polityka. To było niedługo po agresji na Czechosłowację. Na jednym z otwartych zebrań naukowych padło pytanie, jaka jest prawna ocena bratniej pomocy. Wówczas ktoś z obecnych odpowiedział, że prawo międzynarodowe nie zna pojęcia bratniej pomocy. Zna natomiast pojęcie agresji. Po tym incydencie katedra straciła szansę na nowy etat. Wówczas profesor Zbigniew Salwa zaproponował mi pozostanie w Katedrze Prawa Pracy.
Interesował się pan wcześniej prawem pracy?
Nie, choć bardzo dobrze zdałem egzamin z tego przedmiotu. Nie wiedziałem więc, co robić. Po rozmowie z prof. Salwą wsiadłem do autobusu, w którym jechał Hubert Izdebski z narzeczoną. Podzieliłem się z nimi moimi wątpliwościami. Poradzili mi, żebym brał, co dają, a później się przeniósł. Tak też zrobiłem. Przeniesienie okazało się jednak niepotrzebne, bo szybko odnalazłem się w prawie pracy.
Czy żałował pan wyboru?
Nie. Trochę nawiązywałem do swego pierwszego wyboru. Jestem współautorem pierwszego w Polsce podręcznika międzynarodowego prawa pracy (wspólnie z prof. Michałem Seweryńskim), dużo zajmowałem się też europejskim prawem pracy.
Jeżeli chodzi o szkolne zainteresowanie matematyką, to w prawie brak mi jednak jednoznaczności ocen i rozstrzygnięć. Kiedyś opowiedziano mi o pewnym zdarzeniu w Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej, w której oceniano pracę z matematyki. Miała dwie bardzo dobre recenzje. Trzecia była miażdżąca. Doszło do spotkania recenzentów i trzeci recenzent, najmłodszy, po kilkunastu minutach przekonał pozostałych, że ocena powinna być negatywna. W prawie brakuje takich twardych kryteriów oceny wyników badań naukowych. Ostatnimi laty każdy pogląd czy wykładnia przepisów znajduje swoich zwolenników.