Wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Australii, która zakończyła się kilka dni temu, z punktu widzenia Sił Zbrojnych zakończyła się fiaskiem. Tuż przed wyjazdem premier Mateusz Morawiecki nie zgodził się na to, aby MON firmowało podpisanie listu intencyjnego w sprawie zamiaru zakupu wycofywanych przez Australię fregat. Nie zostało nawet podpisane porozumienie o współpracy wojskowej z tym krajem.
W tej sprawie zarysowały się dwie frakcje. Zwolennicy zakupu australijskich okrętów skupili się wokół Pałacu Prezydenckiego, kierownictwa MON, a także wojska. Przeciwnicy znaleźli się w wyjątkowo egzotycznym towarzystwie przełamującym podziały polityczne. Po jednej stronie stanęli przedstawiciele PO, PiS-owskiego Ministerstwa Gospodarki morskiej i firmy skupione wokół przemysłu stoczniowego. Wokół tej grupy pojawili się lobbyści, którzy do dyskursu wpletli elementy dezinformacji.
Pierwsza grupa starała się tłumaczyć, dlaczego Polska ma kupić dwie fregaty i części do trzeciej za ok. 2 mld zł (z uzbrojeniem). Chodziło o okręty używane, ale niedawno zmodernizowane i wyposażone w nowoczesną broń, w tym rakiety SM-2, które mogą razić cele w odległości 160 km. Jednostki te miały służyć armii przez 16 lat. Miały zasypać lukę po planowanym w ciągu najbliższych pięciu lat wycofaniu ze służby dwóch przestarzałych okrętów typu OHP. W tym czasie – przekonywali – MON powinien kupić nową fregatę.
Argumenty przeciwników sprowadzały się do mniej lub bardziej prymitywnego tłumaczenia, które sprowadzało się do przekazu, że „Duda kupuje w Australii złom, co spowoduje zapaść polskich stoczni".