Agresywna polityka Kremla paradoksalnie daje Polsce okazję do narzucenia Unii Europejskiej swojej wizji polityki wschodniej. Pod jednym wszakże warunkiem – znalezienia odpowiedniego tonu i unikania histerycznych gestów.
Przez wiele lat Polacy uchodzili na europejskich salonach za rusofobów, owładniętych obsesją na punkcie wschodniego sąsiada. Nasze ostrzeżenia i uwagi brano za wyraz przewrażliwienia na punkcie Rosji. W Paryżu czy, zwłaszcza, w Berlinie i Rzymie polskie przestrogi uważano za efekt traumatycznych relacji z Moskwą i ignorowano je.
Znacząca część polityków unijnych widziała we Władimirze Putinie partnera biznesowego i geostrategicznego – pomocnego zarówno w zapewnianiu Europejczykom taniej energii, jak i w grze z terrorystami czy islamistami. Latami można było usłyszeć na brukselskich korytarzach, że Rosja jest częścią naszego kontynentu, a jej przywódcy to idealni partnerzy do rozmów politycznych i gospodarczych. Alarmujących o prawdziwym charakterze Kremla Polaków traktowano jak niegroźnych wariatów, wciąż żyjących w traumie po prawie półwiecznej okupacji sowieckiej.
Ale to się zmieniło. Owa zmiana zaczęła się już w czasie, gdy pełniłem mandat eurodeputowanego, czyli w latach 2009–2014. Od samego początku pracowałem w delegacji Parlamentu Europejskiego do spraw kontaktów z Rosją i widziałem, jak powoli, ale systematycznie, zmienia się opinia innych europosłów na temat polityki Moskwy.
Dotyczyło to także przewodniczącego delegacji. Niemieckiego socjaldemokraty – chyba tylko włoski chadek lub francuski nacjonalista mogą być bardziej archetypicznymi „poputczikami" Moskwy. A jednak – w czasie pięciu lat sprawowania swej funkcji stopniowo zmieniał on swój stosunek do Rosji i jej polityki. Na początku był on entuzjastyczny, by pod koniec kadencji zamienić się w mocno krytyczny.