—To najlepsza część ryby — uważa Jan-Erik Indrestrand z Fiskarlaget, norweskiego stowarzyszenia rybaków. Nie mówi jednak, że pozyskiwaniem tego delikatesu tradycyjnie już zajmują się dzieci. Bo jest to dla niego oczywiste — pisze „The Economist”. W Norwegii taka właśnie praca dzieci nie jest niczym nadzwyczajnym. I wykonywały ją „od zawsze” przez 4 miesiące od stycznia do kwietnia.

Eva Kirkesather, która pracuje w morskim instytucie badawczym, pamięta, że kiedy była jeszcze mała w zespołach zajmujących się wycinaniem rybich języków, głównie dorszy, zajmowali się jej rówieśnicy i głównie chłopcy. I ona sama bardzo im tego zazdrościła. Teraz cieszy się, że tradycja nie zanikła, bo niedawno widziała babcię z wnuczką sprzedające dorszowe języki z bagażnika samochodu. Kosztowały po 100 koron za kilogram.


Wycinanie języków z odciętych już rybich głów jest bardzo intratnym zajęciem i nadal jest wykonywane głównie przez dzieci, dla których stanowi ono wstęp do zawodu rybka. Nie bez znaczenia jest i to, że praca, choć bardzo trudna, jest wysoce opłacalna.

Tungeskjaring, jak się w Norwegii nazywa, niewiele się zmieniła z upływem lat, kiedy to dzieci wspierały w ten sposób budżet domowy. Teraz za te pieniądze kupują telewizory, gry, hulajnogi, czasami nawet samochody, łodzie albo finansują zagraniczne podróże, kiedy sezon już się skończy. A mają z czego, bo najpracowitsze z nich są w stanie wyciąć w ciągu godziny nawet i 80 kilo języków, a za tę godzinę pracy dostają 1200 koron, czyli równowartość ok. 460 złotych. Robią to bezpośrednio po przyjściu ze szkoły, zamiast siedzieć przed telewizorem.

Taka praca dzieci, mimo że bardzo opłacalna, nie jest akceptowana w całej Norwegii. Prasa w Oslo pisała o wykorzystywaniu nieletnich i publikowała zdjęcia dziesięciolatka w fartuchu usmarowanym rybią krwią. Rząd przyjrzał się sprawie bardzo dokładnie, ale uznał, że nie można ingerować w dziedzictwo kulturalne, tym bardziej, że połowy dorsza skrei przy norweskich wodach przybrzeżnych kończą się w tym roku 27 kwietnia.