Przywódcy lewicowej partii Zielonych oraz prawicowego ugrupowania Austriackiej Partii Ludowej, ÖVP, ogłosili w czwartek skład nowego koalicyjnego rządu. Kanclerzem jest Sebastian Kurz, którego ÖVP wygrała październikowe wybory parlamentarne. Mógł zaprosić do rządu socjaldemokratów, jak to wielokrotnie robiono w powojennej historii kraju, lecz zaoferował współpracę Zielonym.
Liczy się władza
Alians obu partii nie jest sensacją, gdyż negocjacje koalicyjne trwały już od ostatnich wyborów. Przez cały ten czas nie brakowało jednak rozważań, co w rzeczywistości stoi za koalicją dwu przeciwstawnych sił politycznych. A dzieli je niemal wszystko, począwszy od polityki imigracyjnej, poprzez sprawy bezpieczeństwa, po tematy socjalne.
Taki alians musi więc budzić zdumienie. Tym większe, że Kurz i jego partia rządzili do niedawna wraz z ugrupowaniem niemal skrajnej prawicy, jaką jest FPÖ, ideologicznie bliska Partii Wolności Geerta Wildersa w Holandii oraz ugrupowaniu Marine Le Pen we Francji.
Rząd ten rozpadł się w wyniku tzw. afery z Ibizy, w której szef FPÖ Heinz-Christian Strache zaakceptował korupcyjną ofertę podstawionej wysłanniczki rzekomego rosyjskiego oligarchy.
– Nie wiadomo do końca, czy motywem zawarcia nowej koalicji nie jest wyłącznie dążenie do władzy – mówi „Rzeczpospolitej" Andreas Unterberger, były naczelny wiedeńskiej „Die Presse". Jego zdaniem naiwnością byłoby jednak sądzić, że Zieloni zadowolą się kilkoma stanowiskami ministerialnymi, a kanclerz zdoła zachować ideologiczną tożsamość swej partii. Niewykluczone więc, że kolejny koalicyjny rząd Kurza nie przetrwa próby czasu.