Kiedyś, przed laty, owijałem w ogrodzie słomą róże i magnolie, nastawiałem w stawie grzałkę, by nie wymarzły ryby. A przede wszystkim gromadziłem duże zapasy drewna do kominka. Szukałem buczyny lub dębiny, ale nie gardziłem również brzozą i sosną. Tak, to była wyjątkowa przyjemność. Zapalić w kominku. Najpierw drobne gałęzie, a po nich większe polana. Roztańczony płomyk pełznął po nich, jak niepewna swej siły gąsienica, by chwilę później buchnąć pełnią kolorów rozwartych szeroko skrzydeł motyla. Światło kominka odbijało się w zmrożonych szybach, pobłyskiwało w złotych ramach obrazów i aureolach świętych z ikon. Pantokrator patrzył jakoś bardziej po ludzku. Uśmiechała się czule matka Eleusa. A cierpki zapach płonącego drewna szybował pod sufit salonu, jakby był kompletnie suwerenny od swojego rodzica, gęstego dymu, który przedzierał się z hukiem przez sam środek komina.
Stawałem uspokojony przy oknie. Jeśli wieczór był jasny, pierwsza gwiazda pojawiała się jakby nieproszona. Czułem rozczarowanie, że już jest, że błyszczy na niebie, zanim nawet pomyślałem o sprawdzeniu, czy się narodziła. Był za tym jakiś smutek albo gorzka tęsknota za czasami dzieciństwa, kiedy ustawialiśmy się wszyscy przy szybie jeszcze przed zmrokiem i wypatrywaliśmy tego inicjalnego światełka. O jest! – krzyczał z entuzjazmem najmniejszy z nas, a reszta uśmiechała się dyskretnie, bo iskierka na niebie widoczna była już od kilku chwil. Ale cóż, chciało się zrobić przyjemność małemu. Dać mu tę odrobinę radości z cudownego odkrycia. Szansę, by przez moment poczuł się jak Kolumb, Magellan, Vasco da Gama.
Aż wyrywaliśmy się na dwór. Tak kusiły posrebrzane księżycem góry kopnego śniegu. Zdążyły już pokryć chodnik i resztę poszarzałego trawnika. Ale to był dopiero początek. Śnieżne latawce krążyły w powietrzu nadal bez wytchnienia. Przylepiały się do gałęzi drzew. Osiadały na konarach buków i jesionów, ześlizgiwały po zielonych igłach cisów, świerków i sosen. Z perspektywy tego wygrzanego miejsca przy szybie wydały się uwolnionymi przez wiatr kłębami bawełny albo pierzem uciekającym ze starej, potarganej przez niesforne dzieci pierzyny. Nie czuło się więc chłodu. Zimno tego śnieżnego puchu było całkiem abstrakcyjne.
Pamiętam, że zawsze starałem się wyłowić wzrokiem najdorodniejszy płatek i śledzić go od momentu, kiedy tylko się pojawił, aż do chwili, kiedy dotykał ziemi. Ależ to była długa podróż. A zarazem cała egzystencja tego jedynego śnieżnego istnienia. Zrodzone gdzieś wysoko nad ziemią w ciężkiej chmurze kończyło życie, gdy płatek dołączał do zalegających świat milionów jego martwych już sióstr i braci. Czy czułem smutek? Może odrobinę, ale zawsze podszyty nadzieją, że za chwilę znów dmuchnie wiatr i da umierającemu płatkowi jeszcze kilka sekund swobodnego tańca w lodowatym powietrzu.
Oto więc za szybą ów bajkowy spektakl tańczących okruchów zimy, a obok zielone drzewko. Ubrane w tym roku, ustrojone w łańcuchy, wielkie krople żywej rtęci choinkowych bombek, kolorowe światełka, czy przystrojone tylko w swoją naturalną, leśną szatę? Różne są gusta i tradycje. W moim domu rodzinnym zwykle strojono drzewko. Uginało się pod ciężarem tej wyjątkowej biżuterii jak przygnieciona ciężarem życia kobieta. Z dnia na dzień z coraz bardziej opuszczonymi ramionami. Takie miałem skojarzenia, więcej radości dawały mi więc drzewka bez tego niepotrzebnego ciężaru. Ale i tak najważniejszy był zapach, pomieszanie eterycznych esencji żywych igieł i wilgotnego aromatu lasu. To mnie najbardziej pociągało, dawało najwięcej radości.