Thor Hanson. Bzyczące. Rzecz o pszczołach i roli pszczół

Nawet skrawek naturalnej roślinności nie pozostał w miejscu, które John Muir niegdyś nazwał największym pszczelim pastwiskiem na świecie.

Aktualizacja: 12.10.2019 17:23 Publikacja: 11.10.2019 18:00

Przy zalecanej gęstości obsady czterech uli na hektar kalifornijscy sadownicy potrzebują ponad milio

Przy zalecanej gęstości obsady czterech uli na hektar kalifornijscy sadownicy potrzebują ponad milion osiemset tysięcy uli do obsługi swoich drzew. Sprostanie temu popytowi przez komercyjnych pszczelarzy staje się coraz trudniejsze

Foto: Craig LovellAlamy/be&w

Zupełnie nie spodziewałem się odkurzaczy, mimo że poleciałem do Kalifornii, żeby odwiedzić sad migdałowy, i wiedziałem, że zobaczę produkcję orzechów na wielką skalę. Na ponad trzystu osiemdziesięciu tysiącach hektarów rosną wyłącznie migdałowce, za których sprawą Dolina Kalifornijska dostarcza osiemdziesiąt jeden procent rocznej produkcji światowej migdałów. Każdego lata hydrauliczne otrząsarki przesuwają się przez sad, łapiąc chwytakami pień po pniu i wibrując. Zrzucają dojrzałe orzechy na ziemię w chmurze pyłu, liści i wyschniętych łupin. Gdyby tylko na tym polegały zbiory migdałów, sady mogłyby być pełne rodzimych pszczół. Pożywiałyby się na drzewach już w lutym, a wraz z nastaniem wiosny i lata cieszyły różnymi dzikimi kwiatami i międzyplonami w podszyciu. Lecz gdy jechaliśmy na północ z Sacramento, mijając rosnące wzdłuż drogi sady, szybko zrozumiałem, dlaczego przemysł migdałowy ma taki problem z pszczołami. Pod drzewami nie rosło zupełnie nic – ani jeden kwiatek, chwast, nawet źdźbło trawy. Intensywne koszenie i herbicydy nie ograniczyły wegetacji, tylko zupełnie ją wyeliminowały, pozostawiając gołą ziemię przywodzącą na myśl pylisty krajobraz księżycowy.



– To z powodu zbiorów, podczas których orzechy wciąga się odkurzaczami – wyjaśnił mój przewodnik tego dnia, specjalista od zapylania Eric Lee-Mäder. Za otrząsarkami podążają specjalne maszyny zamiatające, układając rozsypane orzechy w schludne rządki, które następnie zostają wessane przez kolejne urządzenie przypominające odkurzacz. Ten wysokoefektywny system wymaga absolutnie czystego podłoża i nie ma co się dziwić, że branżowe podręczniki określają przestrzeń pod migdałowcami mianem „podłogi". Gdyby rozprzestrzeniły się tu inne rośliny, trudniej byłoby zbierać migdały – przypominałoby to wybieranie okruszków z gęstego dywanu. Co więcej, roślinność zapewniłaby schronienie gryzoniom zjadającym orzechy oraz zatrzymałaby wodę, podnosząc ryzyko zarażenia salmonellą i innymi patogenami. Utrzymywanie czystych podłóg pomaga hodowcom zachować zbiory w sterylnych warunkach i zwiększa efektywność upraw, ale oznacza również, że rozległe kalifornijskie sady migdałowe nie oferują żadnego habitatu dla pszczół. Co z kolei niesie konsekwencje dla plonów, które nie mogą powstać bez zapylania.

– Pracujemy teraz nad ponad czterema tysiącami hektarów migdałowców – powiedział Eric, dodając, że znacznie wzrosła liczba plantatorów, którzy chcą działać na rzecz poprawy sytuacji pszczół, a on jako jeden z dyrektorów działu ochrony zapylaczy w Stowarzyszeniu Xerces ma możliwość ich wesprzeć. Xerces, założone w 1971 r. i nazwane na cześć wymarłego gatunku motyli z Kalifornii, jest jedyną dużą organizacją non profit w Ameryce Północnej zajmującą się ochroną owadów i innych bezkręgowców. Eric wstąpił w jego szeregi w 2008 r., gdy z powodu CCD międzynarodowa uwaga publiczna skupiła się na problemie pszczół. Od tamtej pory grupa stale się rozwija, głównie dzięki rosnącej społecznej trosce o zapylacze. – Byłem chyba piątym lub szóstym członkiem personelu – wyznał. – Teraz jest nas pięćdziesięcioro. – Z tych samych przyczyn dwie podobne organizacje mogły zakorzenić się i przetrwać w Wielkiej Brytanii: Buglife (założona w 2002 r.) i Fundusz Ochrony Trzmieli (założony w 2006 r.). Wszystkie te grupy pomogły przekuć rosnące zainteresowanie pszczołami w konkretne działania – na przykład wciągnięcie hawajskiej samotki na amerykańską listę gatunków zagrożonych, kontrolę zastosowania pestycydów czy stworzenie pierwszego na świecie rezerwatu trzmieli w Loch Leven w Szkocji. Od lat śledzę podobne inicjatywy z pełnym rezerwy zainteresowaniem osoby wypisującej co roku czek z dotacją, ale teraz zapragnąłem dowiedzieć się więcej. Co dokładnie oznacza „promowanie ochrony i rekonstrukcji habitatu" pszczół i, co ważniejsze, czy to przynosi efekty? Gdy Eric zaprosił mnie, bym spędził z nim dzień w terenie, chętnie skorzystałem z okazji.

– Dziś zobaczymy, jak to wygląda na początku i na końcu – powiedział, gdy mijaliśmy ogromne sady migdałowe, czasami też pistacjowe i oliwne, a sporadycznie pola słoneczników, pomidorów czy ryżu. Spieszyliśmy się do naszego pierwszego przystanku – farmy, na której właśnie wprowadzono program ochrony pszczół, a potem Eric zamierzał pokazać mi pięknie utrzymany półtorakilometrowej długości żywopłot, jeden z pierwszych projektów, nad którymi pracował w Xercesie. W pobliżu miasteczka Orland skręciliśmy z autostrady i zdołaliśmy zdezorientować nawigację samochodową, jadąc przez labirynt identycznych dróg wiodących przez sady. – Miejscowe rośliny! – wykrzyknął nagle Eric i wcisnął hamulec. Widok rowu porośniętego doględką oznaczał, że dotarliśmy na miejsce.

Czterdzieści pięć stopni – idealny czas na zbiory!

Jego dwaj koledzy przyjechali wcześniej i dogoniliśmy ich na wale oddzielającym drogę od schludnych rzędów drzew w sadzie. Byli pogrążeni w rozmowie z wysokim, barczystym mężczyzną, którego w innych okolicznościach mógłbym z łatwością uznać za zawodowego sportowca. To był Bradley Baugher, farmer w czwartym pokoleniu. Ten i wiele innych sadów należały do jego rodziny, kontrolującej spory udział kwitnącego rynku organicznych migdałów. Jeden z ich największych odbiorców, General Mills, zażądał, by dostawcy wdrożyli do procesu produkcji program ochrony pszczół, a Baugherowie zwrócili się o pomoc do Xercesa.

– Są bardzo otwarci na nowe rozwiązania – zapewnił mnie Eric, i rzeczywiście okazało się, że Bradley od lat już sam eksperymentował z miejscową roślinnością. Doględka w rowie była jego inicjatywą, obsiał też wał mieszanką łubinów, maków, facelii i klarkii. Teraz był środek lata i większość tych wczesnych kwiatów już przekwitła, lecz niektóre maki i powoje nadal wyglądały świeżo. Gdy się witaliśmy, dostrzegłem zachęcający znak: brązowawe, nakrapiane skrzydła motyla Junonia coenia latającego między kolorowymi płatkami kwiatów.

– Do tej pory w sadach migdałowych stosowaliśmy trzy rozwiązania, które przynosiły efekty – zaczął Eric i wyjaśnił Bradleyowi, że połączenie żywopłotów, miejscowych międzyplonów i uprawy wstęgowej może pomóc pszczołom wrócić na Farmę Baugherów. Zachowanie Erica cechowały serdeczność i pewność siebie, które sprawiały, że wszyscy czuli się swobodnie. Był trochę po czterdziestce, miał bezpośrednie spojrzenie, krótko przycięte włosy i profesjonalne obycie, być może pozostałość po poprzednim stanowisku w branży informatycznej. – Jestem flagowym kapitalistą w Xercesie – zażartował później. Choć jego koledzy mieli stopnie naukowe z entomologii, kwalifikacje Erica sięgały znacznie głębiej, ponieważ dorastał na farmie w Dakocie Północnej w rodzinie pszczelarzy. Choć od tamtej pory zajmował się wieloma różnymi rzeczami, jego dzieciństwo stanowiło pomost łączący go z ludźmi, z którymi teraz pracował. – Staram się budować prawdziwie przyjacielskie relacje – wyznał. – Wzajemne zaufanie to największe wyzwanie w tej pracy.

Skoro o tym mowa, wydawało się, że Bradley Baugher podchodzi do wspólnych planów z optymizmem, ale też z pewną ostrożnością. Wykazał autentyczne zainteresowanie stworzeniem większego habitatu dla pszczół oraz, jak typowy farmer, ciekawość, jakie rośliny się do tego nadają. Podczas gdy wędrowaliśmy po obrzeżach pól, wokół sadzawek i po innych niewykorzystanych zakątkach farmy nadających się do obsadzenia, panowie dyskutowali o różnych mieszankach kwiatów łąkowych, a także kwitnących krzewów oraz o kontroli chwastów. Ale Bradley, również jak typowy farmer, troszczył się o stronę praktyczną i dobro najważniejszej uprawy, sprowadzając dyskusję na ziemię komentarzami takimi jak: „Musimy unikać wszystkiego, co będzie rywalizowało z kwitnącymi migdałowcami" albo „Moi ludzie będą potrzebowali dwóch dni, żeby to wszystko wypielić". W porze lunchu wylądowaliśmy w przyjemnie klimatyzowanym pomieszczeniu socjalnym w głównym budynku na farmie, a ja poczułem niemałą ulgę po trzydziestopięciostopniowym upale na zewnątrz. Tymczasem Bradley stwierdził, że nie jest tak źle i że za kilka tygodni będzie znacznie gorzej.

– Czterdzieści pięć stopni – idealny czas na zbiory! – zacytował ze śmiechem stare rodzinne powiedzonko. Racząc się świeżym arbuzem zerwanym w ogrodzie dziś rano, poznaliśmy rodzinną opowieść o tym, jak jego pradziadkowie przywieźli muły pociągiem z drugiej strony kraju, i dowiedzieliśmy się, że Bradley i jego żona wkrótce zostaną rodzicami, a ich dziecko zapoczątkuje piątą generację farmerów z rodu Baugherów. W końcu rozmowa znów zeszła na pszczoły i jedną z największych trudności w uprawie migdałów, jaką jest zapylenie tysięcy drzew.

– Od czasu pomoru ciągle brakuje pszczół – przyznał Bradley. Jego otwartą, szczerą twarz, która byłaby przekleństwem przy pokerowym stoliku, teraz ocieniał smutek. Każdy inny hodowca migdałów pewnie miałby podobną minę – co roku zapylenie przypominało grę na loterii. Przy tak znikomej liczbie miejscowych pszczół kalifornijskie sady od dawna były zależne od wynajmu zapylaczy. Komercyjni pszczelarze przyjeżdżali z miejsc tak odległych jak Floryda i Maine, by brać udział w najbardziej intensywnym i dochodowym procesie zapylania na świecie – trzytygodniowej gorączce pszczół wśród kwiatów migdałowców. Przy zalecanej gęstości obsady czterech uli na hektar kalifornijscy sadownicy potrzebują ponad milion osiemset tysięcy uli do obsługi swoich drzew. Sprostanie temu popytowi staje się coraz trudniejsze, ponieważ populacja pszczół nigdy się w pełni nie odrodziła po wybuchu CCD. Ule dziesięć lat temu wynajmowane za pięćdziesiąt dolarów są teraz warte czterokrotnie więcej, przez co stały się tak cenne, że padają ofiarą, jak ujmują to media, „złodziei pszczół". Tysiące uli znikają z sadów w środku nocy, a następnie zostają przemalowane i wynajęte innemu farmerowi. Kwoty, które wchodzą w grę, mogą szokować. W roku 2017 policja aresztowała dwóch ludzi pilnujących skrytki z przemyconymi pszczołami wartymi prawie milion dolarów.

Przy tak wysokiej stawce nie ma się co dziwić, że coraz więcej hodowców migdałów inwestuje w potencjał miejscowych pszczół. Eric podkreśla, że zasadzenie kilku kwiatów i żywopłotów nie jest panaceum – nawet najbardziej postępowe gospodarstwa nadal co roku wynajmują pszczoły miodne. Jednak badania wykazały związek między aktywnością dzikich gatunków i wzrostem zbiorów, a także dowiodły, że utrzymanie naturalnej roślinności może szybko potroić różnorodność zapylaczy w sadzie. Dzikie kwiaty służą też pszczołom miodnym, wzbogacając ich pożywienie i zmniejszając stres związany z ciągłymi podróżami. Pszczelarze doceniają sady, w których pszczoły mogą pozostać po rozkwicie migdałowców i korzystać z szerszego wyboru pyłku oraz nektaru. W terminologii ekologicznej pszczeli habitat przynosi „skomasowane korzyści środowiskowe" – dostarczając pożywienie wielu różnym owadom i innym gatunkom, a także absorbując dwutlenek węgla, zwiększając wilgotność gleby i wzbogacając ją o materię organiczną. Jednak decyzja, by przystąpić do programu, często wynika z czegoś znacznie bardziej fundamentalnego i niematerialnego: jak ujął to Bradley, pomaganie pszczołom to „słuszna sprawa", i chce, by Farma Baugherów była przykładem. Poświęcili z Erikiem sporo czasu na omówienie szczegółów, by obsady były widoczne i wyglądały atrakcyjnie z głównej drogi.

– Chcemy, żeby ludzie je widzieli – oznajmił Bradley.

Smuklik, symbol przetrwania

Zanim opuściliśmy farmę, poznaliśmy mamę i siostrę Bradleya, porozmawialiśmy o traktorach z jego szwagrem i zjedliśmy świeże brzoskwinie z drzewa za rodzinnym domem. Powstał również jasny plan na stworzenie habitatu dla pszczół: Xerces miał udostępnić wiedzę fachową i pokryć koszt nasion, a Baugherowie zapewniali siłę roboczą. Jako pierwsze miały zostać obsiane pobocza dróg, następnie planowano wysadzić żywopłoty wzdłuż ogrodzeń, a potem zagospodarować kilka hektarów starych pastwisk wokół sadzawek. Eric uznał, że przy takich planach farma z całą pewnością spełni standardy programu o nazwie Bee Better, wzorowanego na ruchach propagujących fair trade oraz uprawy organiczne, a polegającego na przyznawaniu rozpoznawalnych certyfikatów produktom przyjaznym dla pszczół. Podczas gdy się żegnaliśmy i pakowaliśmy do wynajętego samochodu, Bradley obiecał, że się nim zainteresuje.

– Cieszę się, że mam was w zespole – powiedział na koniec, a ja nie prostowałem, że przyjechałem tylko jako obserwator. Miło było zostać uznanym za członka drużyny.

Obaj z Erikiem spieszyliśmy się na samolot, ale mieliśmy dość czasu, by podjechać do kwitnącego żywopłotu, który chciał mi pokazać.

– W tej okolicy zmiana jest oszałamiająca – wyjaśnił. – Obserwowanie, jak to, co było dosłownie jałową ziemią, zmienia się w kwitnącą roślinność tętniącą życiem... zapiera dech w piersi. – Prócz oczekiwanych pszczół miejsca, w których Eric przywrócił życie, zaczęły odwiedzać różne inne stworzenia, w tym kolibry i motyle, kojoty, bażanty, węże i drapieżne ptaki. Pewnego razu sokół wędrowny pochwycił szpaka w powietrzu tuż nad jego głową. – Nie mam pojęcia, skąd się biorą te zwierzęta – wyznał, a ponieważ mijaliśmy ciągnące się całymi kilometrami sady i pola, uprawiane po samo pobocze drogi, jego zdumienie było dla mnie zrozumiałe. Nawet skrawek naturalnej roślinności nie pozostał w miejscu, które John Muir niegdyś nazwał największym pszczelim pastwiskiem na świecie. Wspominając swoją pierwszą wizytę wiosną roku 1868, Muir opisał dolinę jako „jedną aksamitną, nieprzerwaną kwietną grządkę, tak cudownie obfitą, że idąc z jednego krańca na drugi przez ponad sześćset kilometrów, przy każdym kroku zgniatałbyś stopą dziesiątki kwiatów". Fakt, że po stuleciu intensywnych upraw pozostało tu jeszcze choć trochę miejscowych pszczół i innych dzikich stworzeń, budził głęboką nadzieję, jakby echo pastwiska Muira znajdowało się tuż poza zasięgiem wzroku, gotowe natychmiast odżyć tam, gdzie pojawi się kwietna oaza.

Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, Eric zaczął się tłumaczyć, jakby po tym wielkim wstępie obawiał się, że mogę być rozczarowany. Mówił, że pora roku jest zbyt późna, by pszczoły pojawiły się licznie, a do tego z tym konkretnym żywopłotem mieli sporo problemów.

– To miejsce jest wyjątkowo pechowe – dodał i wymienił całą listę katastrof. Żywopłot został podtopiony, następnie przez pomyłkę wyrównany spychaczem, po czym pijany kierowca zaorał znaczną część młodych sadzonek. Lecz mimo tego wszystkiego zauważyłem, że funkcjonuje, jeszcze zanim wysiadłem z auta. Ciągnął się bujną linią wzdłuż krawędzi drogi niczym liściasta fala przecinająca pustynną plażę. Prusznik, piołun i łoboda rosły wysoko, co jakiś czas urozmaicone bylinami, takimi jak gryka i krwawnik. Ich zieleń stanowiła ostry, niemal komiczny kontrast z drugą stroną drogi – zapylonym, suchym jak wiór poboczem, gdzieniegdzie upstrzonym szkieletami chabrów. Kiedy się zatrzymaliśmy, Eric odebrał telefon, a ja wysiadłem, żeby przyjrzeć się bliżej.

W lipcu nawet John Muir musiałby się postarać, żeby znaleźć kwiaty w Dolinie Kalifornijskiej. Upalny, suchy klimat sprawia, że lato jest „porą snu i odpoczynku" dla miejscowych roślin, więc nie zdziwiłem się, iż większość krzewów i bylin już dawno zawiązała nasiona. Mimo to żywopłot nadal tętnił życiem. Dostrzegłem pająki i osy, a także mnóstwo smukłych ważek usadowionych na czubkach gałązek i pędach. Nad moją głową rozległo się piszczące wołanie tyrana, a po chwili usłyszałem solową pieśń przedrzeźniacza, gdzieś zza krzewu czarnego bzu. Potem zauważyłem kępę nadal kwitnącej doględki, tego samego gatunku, który Eric pokazał mi na Farmie Baugherów. Jej żółte kwiatki lśniły w słońcu i w ciągu kilku minut dwa kosterniki palemony i jeden bielinek kapustnik odwiedziły je, by posilić się nektarem. A potem nadleciała pszczoła – mały błyszczący smuklik z odwłokiem w schludne, cienkie, białe i czarne paski. Pyłek przylepiony do jej tylnych odnóży zdradzał, że nadal dostarcza zapasy do komórek lęgowych. Przyglądałem się, jak energicznie drepcze i tupie, dodając kolejne złote ziarenka do swoich zapasów. W innych okolicznościach ten widok byłby zupełnie normalny – miejscowa pszczoła zachowująca się zwyczajnie na miejscowym kwiatku. Lecz tutaj, w jednym z najintensywniej uprawianych rolniczych regionów świata, ten maleńki, samotny smuklik wydał mi się potężnym symbolem przetrwania i możliwości przywrócenia pszczół właściwie w każdym środowisku. Nic dziwnego, że Xerces współdziała z właścicielami ziemskimi, tworząc nowe habitaty dla pszczół gdzie tylko się da, od podwórek i ogrodów po pola golfowe, parki i lotniska.

– Każdy może pomóc – stwierdził w pewnej chwili Eric, a opinię tę potwierdził jego szef z Xercesa, dyrektor wykonawczy Scott Hoffman Black.

– Od dawna zajmuję się ochroną środowiska – powiedział mi przez telefon. – Pracowałem na rzecz wilków, łososi, puszczyków plamistych... Ale teraz po raz pierwszy mogę pokazać ludziom, że ich działania od razu przynoszą rezultaty. – To poczucie natychmiastowego sukcesu w pewnym sensie wynika ze skali. Ponieważ pszczoły są małe i szybko się rozmnażają, błyskawicznie reagują na drobne zmiany. Wiele gatunków potrzebuje tylko bezpiecznych miejsc do zakładania gniazd i roślin kwitnących przez kilka tygodni, by dobrze się rozwijać. Lecz choć dzięki temu działania ekologów przynoszą satysfakcję, nadal pozostaje bardzo wiele do zrobienia. Rzeczywiście coś się zaczyna dziać w kwestii żywopłotów i innych habitatów, ale na razie musieliśmy z Erikiem jechać ponad godzinę, żeby zobaczyć choć jeden. Pozostają też inne problemy, nad którymi pracują grupy takie jak Xerces, w tym pestycydy, choroby i zmiany klimatyczne. Gdy spytałem Scotta, czy patrzy z optymizmem na przyszłość pszczół, zaśmiał się niepewnie i odparł: – Zależy od dnia.

Dr Thor Hanson jest stypendystą Guggenheima i Switzer, wielokrotnie nagradzanym pisarzem i biologiem. W latach 90. pracował jako wolontariusz w Korpusie Pokoju w Ugandzie i zarządzał projektem turystycznym dotyczącym niedźwiedzi brunatnych. Mieszka z żoną na wyspie na północnym zachodzie Pacyfiku

Fragment książki Thora Hansona „Bzyczące. Rzecz o pszczołach i roli pszczół", przeł. Magda Białoń-Chalecka, która ukaże się 16 października nakładem wydawnictwa Bukowy Las, Wrocław 2019. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Zupełnie nie spodziewałem się odkurzaczy, mimo że poleciałem do Kalifornii, żeby odwiedzić sad migdałowy, i wiedziałem, że zobaczę produkcję orzechów na wielką skalę. Na ponad trzystu osiemdziesięciu tysiącach hektarów rosną wyłącznie migdałowce, za których sprawą Dolina Kalifornijska dostarcza osiemdziesiąt jeden procent rocznej produkcji światowej migdałów. Każdego lata hydrauliczne otrząsarki przesuwają się przez sad, łapiąc chwytakami pień po pniu i wibrując. Zrzucają dojrzałe orzechy na ziemię w chmurze pyłu, liści i wyschniętych łupin. Gdyby tylko na tym polegały zbiory migdałów, sady mogłyby być pełne rodzimych pszczół. Pożywiałyby się na drzewach już w lutym, a wraz z nastaniem wiosny i lata cieszyły różnymi dzikimi kwiatami i międzyplonami w podszyciu. Lecz gdy jechaliśmy na północ z Sacramento, mijając rosnące wzdłuż drogi sady, szybko zrozumiałem, dlaczego przemysł migdałowy ma taki problem z pszczołami. Pod drzewami nie rosło zupełnie nic – ani jeden kwiatek, chwast, nawet źdźbło trawy. Intensywne koszenie i herbicydy nie ograniczyły wegetacji, tylko zupełnie ją wyeliminowały, pozostawiając gołą ziemię przywodzącą na myśl pylisty krajobraz księżycowy.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie