Mariusz Urbanek. Profesor Weigl i karmiciele wszy

Karmicielami wszy „u Weigla" byli szef sztabu Lwowskiego Okręgu Armii Krajowej Karol Borkowiec (pseudonim Zen), Tadeusz Garliński z Delegatury Rządu i Stanisława Grabska, bratanica Władysława Grabskiego, dwukrotnego premiera i ministra skarbu w kilku rządach Drugiej Rzeczypospolitej.

Publikacja: 12.10.2018 15:00

W 1948 r. władze komunistyczne udaremniły plany przyznania prof. Rudolfowi Weiglowi (1883–1957) Nagr

W 1948 r. władze komunistyczne udaremniły plany przyznania prof. Rudolfowi Weiglowi (1883–1957) Nagrody Nobla. W 2003 r. został pośmiertnie odznaczony przez instytut Yad Vashem medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata

Foto: EAST NEWS

Działalność konspiracyjna odbywała się w instytucie niemal jawnie. Za wiedzą Rudolfa Weigla, z jego półoficjalnym przyzwoleniem, wreszcie z udziałem uczonego. Jedni wykorzystywali instytut jako bezpieczną skrzynkę kontaktową, inni jako przykrywkę dla pracy w podziemiu, część produkcji szła na potrzeby Armii Krajowej i do gett we Lwowie, w Krakowie i Warszawie. „Ta działalność była niejednokrotnie tak słabo zakamuflowana, że do cudów należy zaliczyć, że jakichś poważniejszych wpadek nie było" – wspominał Marek Zakrzewski.

Pracowali u Weigla ludzie z wszystkich podziemnych organizacji działających we Lwowie, opowiadała preparatorka i działaczka Rady Pomocy Żydom „Żegota" Halina Szymańska-Ogrodzińska: „to było jak arka Noego".

Wśród karmicieli najwięcej było łączników i żołnierzy AK, napisał Andrzej Nespiak. Pracowali niepełną godzinę dziennie, a mieli dokładnie takie same pomarańczowe ausweisy co etatowi strzykacze i preparatorki, spędzający w instytucie po sześć–osiem godzin każdego dnia. Pozostawało mnóstwo czasu „na zajęcia nie całkiem legalne lub całkiem nielegalne", wspominał jeden ze strzykaczy, którego anonimowe wspomnienia przechowywane są w Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej. „Żadna obława gestapo – a zdarzały się takowe – nie była w stanie ich wyłapać" – dodał Nespiak.

Ale nie brakowało też wśród karmiących wszy specjalistów od tak zwanej legalizacji dokumentów. „Korzystając ze sprzyjających okoliczności, moi koledzy wystawiali najprawdziwsze ausweisy znajomym i nieznajomym Izraelitom, a następnie wyprowadzali ich, uzbrojonych w urzędowe dowody fałszywej tożsamości, z obskurnych murów getta, i to bezczelnie, obok wachy sterczącej u bram tego padołu rozpaczy" – wspominał „fabrykę na św. Mikołaja" Adam Hollanek, po wojnie publicysta i autor powieści popularnonaukowych.

Podczas pracy można było usłyszeć najnowsze informacje z zakazanego przez Niemców radia, podzielić się okupacyjnymi dowcipami, przeczytać gazetki przyniesione przez współpracowników. Konspiracyjne biuletyny były drukowane na cieniutkich bibułkach, żeby w razie wpadki łatwiej było je połknąć.

Dywersja, kolportaż podziemnej prasy, przekazywanie meldunków i rozkazów uprawiane praktycznie pod nosem Niemców okazywało się dużo bezpieczniejsze niż spotkania w prywatnych mieszkaniach, pisała Jadwiga Złotorzycka. Wianuszki klateczek z wszami na odsłoniętych udach lub łydkach były wystarczającym alibi. A gdy ktoś z powodu innych zajęć nie mógł zjawić się w pracy, któryś z instytutowych lekarzy (oczywiście Polaków) wypisywał zwolnienie, nie wypytując na wszelki wypadek zbyt szczegółowo o powód nieobecności: „Żartowano wtedy, że pacjent zapadł na ciężką chorobę – Latavica vulgaris".

Stefania Skwarczyńska rozpoczęła działalność w podziemiu już po podjęciu pracy w instytucie. Była członkiem Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej, redagowała konspiracyjne pisma, prowadziła tajne kursy dla studentów. Nie miała wątpliwości, że instytut, poza oficjalną produkcją, którą odbierają Niemcy, dostarcza ampułki ze szczepionką do podziemia. „Wiadomo mi, że część wytwarzanej szczepionki szła dla Polaków, dla więźniów i bodaj do lasu" – napisała. „Wprost od Profesora, co zrozumiałe, o tym nie słyszałam. Ale miała to być ilość ogromna, może lwia, choćby dlatego, że wytwarzano szczepionkę ponad ewidencję".

Karmicielami wszy „u Weigla" byli szef sztabu Lwowskiego Okręgu Armii Krajowej Karol Borkowiec (pseudonim „Zen"), Tadeusz Garliński z Delegatury Rządu i Stanisława Grabska, bratanica Władysława Grabskiego, dwukrotnego premiera i ministra skarbu w kilku rządach Drugiej Rzeczypospolitej. Grabska przyjechała do Lwowa jeszcze w okresie okupacji sowieckiej jako wysłanniczka Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej w Warszawie, aby nawiązać współpracę ze strukturami ZWZ działającymi po drugiej stronie granicy, którą podzielili kraj okupanci. Była lwowianką, ojciec przed wojną wykładał na Uniwersytecie Jana Kazimierza, miała w mieście kontakty. Największym problemem było przedarcie się przez zieloną granicę, a potem... przeżycie. „O misji Grabskiej wiedziało w Instytucie wiele osób. Mimo to nie miały miejsca przecieki informacji w niepożądanym kierunku" – napisał Jerzy Gardynik.

„Być od Weigla, to był tytuł szlachectwa. Prawie całe kierownictwo konspiracji tam było" – wspominał Mirosław Żuławski. Sam co rano karmił wszy z delegatem rządu na Lwów, a kiedy delegat nie mógł przyjść osobiście, zastępowała go najbliższa współpracownica o imieniu Wanda. Była zdrową dziewczyną i nie bała się panieńskich anemii, zapamiętał Żuławski.

Popularny jak Hitler

Wśród strzykaczy mniej więcej połowa związana była w jakiś sposób z konspiracją, potwierdził Gardynik. Rudolf Weigl wspólnie z Anną Herzig i Henrykiem Mosingiem stworzyli taki system selekcji pracowników, że ludzi z podziemia systematycznie przybywało. Byli wśród nich przedwojenni oficerowie i podoficerowie oraz młodsi, którzy wchodzili w dorosłość już w czasie okupacji. Część z nich nie musiała nawet przychodzić do pracy.

– Oczywiście to byli karmiciele fikcyjni. Byli na liście płac, ale nigdy nawet nie byli w zakładzie – opowiadał w filmie „Sprawa profesora Weigla" Stefan Kryński.

Profesorowie Andrzej Alexiewicz i Jerzy Albrycht w spisanym po latach wspomnieniu napisali o ogromnej liczbie szczepień ludności cywilnej, wykonywanych w oddziale instytutu kierowanym przez Henryka Mosinga. „Pod pozorem przeprowadzania doświadczeń wykonywano bezpłatnie masowe szczepienia społeczeństwa polskiego szczepionką najwyższej jakości, nieosiągalną nawet na terenie Reichu, a co dopiero w tzw. Generalnej Guberni" – napisali.

Potwierdził to biskup Jan Nowicki, w czasie okupacji ksiądz we Lwowie, po wojnie rektor seminarium diecezjalnego, a od 1964 roku administrator apostolski polskiej części archidiecezji lwowskiej z siedzibą w Lubaczowie. Duchowni z diecezji lwowskiej mogli zawsze liczyć na bezpłatne szczepienia w Instytucie Rudolfa Weigla, wspominał: „Tego samego dobrodziejstwa doznawały całe szeregi sióstr zakonnych, zwłaszcza tych, które pracowały w szpitalach".

Konieczność szczepień dość łatwo było uzasadnić. Jeden ze strzykaczy już pierwszego dnia pracy dowiedział się od Henryka Mosinga, że może zgłosić do bezpłatnego szczepienia członków swojej rodziny, ludzi, z którymi mieszka oraz wszystkich, z którymi często się kontaktuje. Ich liczba była więc praktycznie nieograniczona. „Dopiero później zrozumiałem, że była to zamaskowana forma szczepień sporej grupy polskiej ludności miasta" – wspominał.

„W samym tylko Lwowie pod różnymi pretekstami zaszczepiono ponad 50 tysięcy ludzi" – napisał Bolesław Nagay. Nawet jeśli Niemcy podejrzewali, że jakaś część produkcji wycieka poza instytut, nie mieli pojęcia, że może chodzić o dziesiątki tysięcy ampułek: „[Weigl] nie wahał się podpisywać fałszywych sprawozdań produkcyjnych, byle tylko pokryć znikające ilości szczepionki". Potrafił przekonać Niemców, że produkcja szczepionki wymaga dużego grona zaufanych ludzi, których dobierał osobiście. Próby ingerencji skutecznie torpedował.

„Niemcy niczego tak się nie bali jak tyfusu" – tłumaczył Marek Zakrzewski. Już sama nazwa Fleckfieberinstitut działała na nich odstraszająco. Wymagali umieszczania na drzwiach mieszkań zajmowanych przez pracowników instytutu godła zakładu i ostrzeżenia po niemiecku o zagrożeniu sanitarnym. Komendant miasta informował dodatkowo, że wejście do takiego mieszkania lub budynku wymaga każdorazowo jego zgody.

Przesiedlając ludzi z lepszych dzielnic miasta na peryferie, Niemcy umieszczali pracowników instytutu, karmicieli i ich rodziny w sąsiednich mieszkaniach, zapamiętała Anna Fabiańska. Zajmowana przez weiglowców klatka w bloku stawała się natychmiast „strefą zagrożoną". „Stan taki skrzętnie wykorzystywało dowództwo Armii Krajowej, lokując w tych domach osoby poszukiwane, »spalone«, prześladowane przez okupanta" – wspominał Nagay.

Mirosław Żuławski był przekonany, że nic w instytucie nie działo się bez wiedzy Rudolfa Weigla. Profesor był przez kierownictwo podziemia poinformowany, że ma u siebie kwiat podziemia cywilnego oraz wojskowego i z pełną świadomością ryzyka godził się na to. Może tylko częściej koił nerwy, kryjąc się w uniwersyteckim ogrodzie, by postrzelać z łuku. „Niemcy wiedzieli, że bez niego cały ten instytut nie wart byłby funta kłaków, myśmy też o tym wiedzieli i nasze uwielbienie dla profesora nie miało granic" – dodał Żuławski.

Kiedy Weigl dowiedział się, że w warszawskim getcie przebywa wybitny lekarz i bakteriolog Ludwik Hirszfeld, wysłał mu kilkadziesiąt tysięcy szczepionek. Wieźli je Henryk Mosing, Emil Czuchraj i Wiktor Weigl. „Osoby te, jadąc do Warszawy, zabrały ze sobą dwie flaszki nierozcieńczonej szczepionki, która wyglądała jak czarna kawa" – zapamiętał Jan Reutt. Było oczywiste, że gdyby o przemycie dowiedziało się gestapo, całej trójce groziłby obóz, a być może nawet śmierć.

Instytutowym Niemcom Weigl wytłumaczył, że prawdziwym celem misji jest pozyskanie nowych szczepów bakterii wywołujących tyfus, jeszcze groźniejszych niż dotychczas, które pojawiły się w getcie. Trzeba je zbadać, by podjąć skuteczną walkę. Skojarzenie Żydów, wszy i tyfusu było dla Niemców tak oczywiste, że zgodzili się na eksperyment i nie kontrolowali, co wysłannicy Weigla naprawdę wwożą do getta.

„Profesor Weigl ze Lwowa i Państwowy Zakład Higieny przysłali na moje imię większą ilość szczepionki przeciwko durowi plamistemu. Szczepionki te w wolnym handlu kosztowały około tysiąca złotych" – wspominał Ludwik Hirszfeld. W innym miejscu dodał: „przysłał potajemnie". Hirszfeld przekazał szczepionkę Radzie Zdrowia Judenratu, a przedstawiciele żydowskiego samorządu rozprowadzali ją wśród chorych w getcie za niewielką opłatą.

Ile znaczyła w warszawskim getcie szczepionka przemycana ze Lwowa opisał Władysław Szpilman we wspomnieniach, które stały się kanwą dla nagrodzonego trzema Oskarami filmu Romana Polańskiego „Pianista".

Szpilman, znany przed wojną kompozytor muzyki filmowej, po zamknięciu w getcie pracował jako akompaniator podczas koncertów w kawiarniach. Zapamiętał plagę wszy, które opanowały dzielnicę żydowską na przełomie lat 1941 i 1942. Były wszędzie, w sklepach, w tramwajach, spadały z sufitów urzędów, wędrowały tysiącami po chodnikach i schodach kamienic. „Wszy znajdowały się w załamaniach gazet, na monetach, a nawet pokrywały skórkę zakupionego właśnie chleba, a każde z tych żyjątek było nosicielem tyfusu plamistego" – wspominał Szpilman. Kursujące na terenie getta konne omnibusy nazywano „chata ze wszą", dodał Jerzy Jurandot, dramaturg i satyryk, dyrektor artystyczny jednego z działających w getcie teatrów. Przypominające cyrkowe budy pojazdy były zwykle niemiłosiernie zatłoczone, więc trudno było uniknąć ocierania się o innych pasażerów.

W tych warunkach epidemia w getcie musiała wybuchnąć. Tyfus stał się głównym tematem rozmów wszystkich bez wyjątku, bogatych i biednych. Każdego miesiąca umierało na dur plamisty pięć tysięcy ludzi. Służby Judenratu nie nadążały z ich grzebaniem. Nagie, owinięte tylko w papier zwłoki układano na chodnikach w sterty. Ubrania były zbyt cenne, żeby grzebać je razem z ludźmi. Trupy leżały czasem po kilka tygodni, zanim grabarze je zabrali i wywieźli do masowych grobów na cmentarzu.

Walka Niemców z epidemią polegała na tym, że – „z właściwym sobie brakiem poczucia humoru", napisał Jurandot – rozwiesili w getcie plakaty ostrzegające przed kontaktem... z Żydami, którzy roznoszą wszy i tyfus. Mieszkańców kamienic, w których wykryto przypadki tyfusu, poddawano kwarantannie. Byli obowiązkowo kąpani i dezynfekowani, ale następnie chorych i zdrowych zamykano razem, więc po dwóch tygodniach chorzy byli już wszyscy. Niektórzy trafiali do szpitala, ale to wcale nie było lepsze rozwiązanie. „Chorzy na ogół umierali w szpitalu z głodu, zanim zdążyli umrzeć na tyfus" – wspominał Jerzy Jurandot. Jeśli więc było to możliwe, rodziny ukrywały chorych przed oddziałami żydowskiej policji tropiącej przypadki tyfusu.

Śmiertelna choroba podzieliła Żydów w getcie. Biedni mogli tylko czekać, kiedy nadejdzie ich kolejka, i mieć nadzieję, że dożyją szczepienia, bogaci zastanawiali się, jak zdobyć ampułki z preparatem doktora Weigla poza kolejnością. „Ten wybitny bakteriolog stał się teraz najpopularniejszą obok Hitlera postacią: dwa skrajne symbole – dobra i zła – obok siebie" – pisał Szpilman.

Umrzeć inaczej

Między Lwowem a Warszawą zaczęli kursować szmuglerzy. „Ludzie sprzedawali często ostatnie rzeczy, żeby kupić zastrzyk. Zaczęła się dzika spekulacja" – zapamiętał Jerzy Jurandot.

Ceny leku rosły z dnia na dzień, zatrzymały się dopiero wtedy, gdy na tyfus zaczęli zapadać także już zaszczepieni. Powody były różne. Bardzo szybko pojawiły się w getcie fałszywki. Zwykła woda zamknięta w ampułce sprzedawała się równie dobrze jak prawdziwy lek. Coraz wyższa cena powodowała, że ludzie kupowali szczepionkę na spółkę. A jedna dawka podzielona na dwie osoby przestawała być skuteczna. „Psychoza zastrzykowa ustała ostatecznie przy pierwszych przypadkach śmiertelnych" – wspominał Jurandot.

W 1945 roku, kiedy Szpilman dyktował Jerzemu Waldorffowi swoje wspomnienia (pierwsze wydanie nosiło tytuł „Śmierć miasta"), dobrze jeszcze pamiętał sensacyjne opowieści krążące w getcie o profesorze ze Lwowa, który najpierw został przez hitlerowców aresztowany, ale szybko uznano go za „Praniemca honoris causa". Zaoferowano mu świetnie wyposażone laboratorium, willę i równie wspaniały samochód, byle tylko produkował – oczywiście pod nadzorem gestapo – jak najwięcej szczepionki, której potrzebowała zawszona niemiecka armia na froncie wschodnim: „Podobno doktor Weigel [takiej formy nazwiska używał Szpilman – M.U.] nie przyjął ani willi, ani samochodu".

Władysław Szpilman zastrzegł, że nie wie, jak było naprawdę i dlaczego Weigl przeżył, choć, jak mówiono w getcie, w końcu zdradził Niemcom tajemnicę swojej szczepionki i przestał być im potrzebny. Ale to dzięki jego odkryciu i korupcji Niemców, którzy także przemycali do getta ampułki ze szczepionką, wielu Żydów uniknęło śmierci na tyfus. Oczywiście płacąc za lek dużo wyższą cenę.

Po to, by później umrzeć inaczej, dodał Szpilman.

Sam szczepionki nie kupił. Stać go było tylko na jedną dawkę, musiałby wybierać: on albo ktoś z rodziny. „Tego nie chciałem" – napisał.

Jerzy Jurandot wspominał okupacyjne opowieści o tym, jak na warszawskich dworcach, z których odchodziły niemieckie transporty na wschód, mali chłopcy oferowali żołnierzom Wehrmachtu wszy „made in ghetto". Kosztowały grube pieniądze. Ale nabywca mógł natychmiast zameldować przełożonym, że znalazł na mundurze wesz, a to oznaczało obowiązkową kwarantannę i odroczenie o co najmniej dwa tygodnie wyjazdu na front.

„Mam wrażenie, że w tym okresie wszy stanowiły nawet do pewnego stopnia towar eksportowy" – dodał Jurandot.

Świadkiem przygotowywania kolejnego transportu szczepionki do warszawskiego getta był Tomasz Cieszyński. Któregoś popołudnia wiosną 1942 roku wszedł do pracowni na Świętego Mikołaja. Zobaczył w niej Weigla, który zamilkł na widok niespodziewanego gościa, Stefana Szybalskiego, stojącego przy stosie pudeł, w jakie zwykle pakowano ampułki, i Annę Herzig.

– Proszę natychmiast wyjść! – wybuchnęła zirytowana Herzig. Ale Weigl kazał Cieszyńskiemu zostać. Zdążył usłyszeć, że pudła z ampułkami Szybalski ma zawieźć do getta w Warszawie. Dopiero wtedy profesor pozwolił studentowi wyjść z pracowni.

– Idź do domu i milcz – polecił.

„Szczepionka dotarła na miejsce przeznaczenia, co potwierdził po wojnie prof. Hirszfeld" – napisał Cieszyński. Ocenił, że w przygotowywanych do transportu pudłach mogło być około trzydziestu tysięcy kompletów szczepionki. O tym, co zobaczył, zgodnie z instrukcją Weigla nie powiedział nikomu do końca wojny.

Książka Mariusza Urbanka, „Profesor Weigl i karmiciele wszy", ukazała się przed kilkoma dniami nakładem wydawnictwa Iskry, Warszawa 2018

Autor wydał dotychczas biografie, m.in. „Zły Tyrmand" (1992), „Kisiel" (1997), „Broniewski. Miłość, wódka, polityka" (2011) oraz m.in. bajki. Jest dziennikarzem „Odry" i kierownikiem Gabi-netu Świad-ków Historii w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Działalność konspiracyjna odbywała się w instytucie niemal jawnie. Za wiedzą Rudolfa Weigla, z jego półoficjalnym przyzwoleniem, wreszcie z udziałem uczonego. Jedni wykorzystywali instytut jako bezpieczną skrzynkę kontaktową, inni jako przykrywkę dla pracy w podziemiu, część produkcji szła na potrzeby Armii Krajowej i do gett we Lwowie, w Krakowie i Warszawie. „Ta działalność była niejednokrotnie tak słabo zakamuflowana, że do cudów należy zaliczyć, że jakichś poważniejszych wpadek nie było" – wspominał Marek Zakrzewski.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów