Kiedy jesienią 2014 roku, tuż po ogłoszeniu, że Donald Tusk będzie z poparciem Angeli Merkel kandydował na przewodniczącego Rady Europejskiej, napisałem, że to pierwszy Polak z taką rolą w Europie od czasów jagiellońskich, dotknęła mnie fala hejtu. Klasyka, rzec można. Zamiast docenić, że Polska, w tym czasie wciąż jeszcze prymus i beniaminek europejskich elit, obsadzi tak prestiżową funkcję, polityczni przeciwnicy Tuska i tzw. prawicowe media wylali na niego całą beczkę pomyj. Tusk w tej narracji był popychadłem Niemiec, marionetką w rękach Merkel, rejterował przed polskim wymiarem sprawiedliwości. I w ogóle do niczego się nie nadawał, by już nie wspomnieć o rzekomym braku zdolności czy umiejętności językowych. Nie tylko nie wróżono mu sukcesu, ale zakładano krótką i kompromitującą karierę na brukselskich salonach.