Zachwycił widzów
Podejście twórców i odbiorców do puenty zmieniło się z upływem czasu. Jacek Fedorowicz tak opisuje to zjawisko:
„Na pytanie »jak długi powinien być skecz«, można by odpowiedzieć: tak długi, żeby się nie dłużył. Skecze są konstruowane różnie. Można na przykład długo i mozolnie przygotowywać zaskakujący finał skeczu. Jeżeli takowy się ma. Jeżeli autorzy są pewni, że zakończenie wzbudzi zachwyt, mogą przedtem nie starać się upstrzyć rozmówek żartami padającymi po drodze, a nawet czasem przynudzić, wiedząc, że to się na końcu wyrówna. Można też porozśmieszać w trakcie skeczu, a potem dołożyć coś jeszcze śmieszniejszego na koniec i tak na ogół starają się tworzyć scenki twórcy kabaretowi. Jeszcze inną metodą jest dokładanie kolejnych żartów w taki sposób, by nie zdążało to do żadnego finału i żeby można było skończyć wtedy, gdy kolejne żarty zaczynają być rażąco mniej śmieszne od tych serwowanych na początku i czuje się coraz wyraźniej, że publiczność chętnie by już odklaskała koniec skeczu i posłuchała czegoś innego. Bo, co tu dużo gadać, publiczność decyduje o wszystkim, w tym o długości skeczu.
Kabaretowcy, autorzy i aktorzy, muszą mieć i na ogół mają jakieś takie czujniki, dzięki którym wiedzą na pewno, co się podoba widowni, co nie, wyczuwają, kiedy szanowna publiczność zaczyna się nudzić, a kiedy jest tak wspaniale rozkręcona, że można jeszcze dołożyć drugie tyle skeczu. Uwaga, nie mam tu na myśli sygnałów od publiczności tylko w postaci śmiechu. Choć śmiech jest elementem nieodzownym w większości przedsięwzięć kabaretowych, choć jest – jak to określił Staszek Tym – recenzją natychmiastową, to jednak naprawdę dobrze działające czujniki powinny rejestrować też momenty, kiedy publiczność jest zainteresowana, wciągnięta, a może nawet zachwycona, ale siedzi cicho. Podkreślam to, ponieważ wywoływanie śmiechu za wszelką cenę prowadzić czasem może do przykrych efektów, do zeszmirowacenia skeczu i przykrej dla wielu widzów błazenady. Tu też przydają się czujniki, choć rzecz na pewno jest bardziej skomplikowana, widzowie bywają różni, jak wiemy.
Chętnym, by nie powiedzieć namiętnym, odbiorcą spektakli rozrywkowych byłem od dziecka. Teatr Syrena oglądałem od 1946 roku, kiedy urzędował jeszcze w Łodzi, od 1954 chłonąłem teatry studenckie, potem Szpaka, Konia, Owcę, Dudka. Zauważyłem, że na terenie gatunku pod tytułem skecz trwała od dziesięcioleci walka między »starą szkołą« a nowatorami. Ujmując rzecz w skrócie (nie mam puenty na koniec, więc muszę ograniczyć wrodzoną tendencję do przynudzania), stara szkoła skeczu ma wyraźne tęsknoty teatralne. Skecz według starej szkoły stara się być przedstawieniem teatralnym, tyle że krótszym. Pełne, realistyczne dekoracje (zazwyczaj zmieniane za kurtyną, stąd nieodzowny konferansjer przed kurtyną, wypełniający czas podczas zmiany), a jeśli nie scenografia, to przynajmniej obfity, staranny kostium, a po wszystkim wyraźna puenta. W starej szkole występuje zjawisko, które nazwałbym »terrorem puenty«. Na końcu koniecznie musi się okazywać coś zaskakującego, co burzy cały porządek tworzony podczas trwania skeczu. Z terrorem puenty chyba najbardziej radykalnie i jako prekursor zrywał Monty Python, z premedytacją przechodząc prawie z każdego skeczu bezpuentowo do ciągu dalszego. Naleciałości teatralne w skeczu przełamywał też Zenon Laskowik, długo umawiając się ze Smoleniem, jakiego »skecza« teraz zagrają i co w nim będzie – na oczach publiczności oczywiście.
Dziś można zaobserwować tyle różnych metod tworzenia krótkich form scenicznych, że nie da się tego omówić w spontanicznej wypowiedzi. I tak się za bardzo rozgadałem". Czwarta dekada PAKI przyniosła zdecydowane zmniejszenie liczby kabaretów zgłaszających się do konkursu. Przychodzi coraz mniej nowych, młodych zespołów chętnych do zdobycia sławy w rozśmieszaniu. Z drugiej strony bardzo wzrasta zainteresowanie stand-upem i wielu twórców decyduje się na karierę solową. W 2015 roku PAKĘ wygrał Karol Kopiec, który w swoim programie pokazał, że można rozśmieszyć, zaskoczyć, zmusić do refleksji, nie używając słów powszechnie uważanych za obrzydliwe. Dzięki temu przez jakiś czas był nazywany „księciem stand-upu". Rok później Grand Prix otrzymał Wojciech Fiedorczuk – również stand-uper. Inni, jak na przykład Paulina Potocka, o której mówiło się, że jest Poniedzielskim w spódnicy, ze względu na powolne tempo wypowiedzi i refleksyjny styl, oraz Grzegorz Dolniak – dawniej związany z kabaretem Szarpanina, także zostali zauważeni przez jurorów. Grzegorz otrzymał pierwszą nagrodę, Paulina drugą na 34. PACE w 2018 roku.
Największa przygoda życia
Dziś da się zauważyć tendencję, że członkowie kabaretów odłączają się od swojej ekipy, aby wieść samotny żywot stand-upowca. Czasem jest to działanie doraźne, zespół nie kończy swojej działalności, bywa jednak i tak, że artysta żegna się z kabaretem na stałe i zasila coraz większe grono wykonawców stand-upu. Środowisko najlepszych polskich stand-uperów jest w związku z tym bardzo dynamiczne i stale się powiększa. Obok tej formy artystycznej pojawia się druga, zwana niezbyt precyzyjnie one man show. Czym różni się od stand-upu? Stand-up jest w założeniu spontaniczny, oparty na skojarzeniach i obserwacji zjawisk inspirujących wykonawcę, który mówi o swoich osobistych refleksjach. One man show to sceniczna kreacja – aktor wciela się w różne postacie, stosuje rekwizyty, elementy scenografii. I tu zdecydowanie na uwagę zasługuje Szymon Łątkowski, którego kreacje wyróżniają się niezłą grą aktorską, a obserwacje – spostrzegawczością. Był panią w futrze, naukowcem zagubionym w realnej rzeczywistości, zapracowanym biznesmenem, a nawet „dresiarzo-kibolem". Zachwycił widzów, prowadząc na ten sam temat rozmowy telefoniczne z matką, żoną, kochanką i córką. Jego spektakle były perfekcyjnie przygotowane, miały bogatą scenografię (na przykład przystanek autobusowy) i charakterystyczne stroje. Programy poruszały najczęściej temat polskiej mentalności, którą autor bezlitośnie wyśmiewa.