Jeszcze niedawno kabulskie centrum rehabilitacyjne Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża było pełne ludzi. Czasem trudno było poruszać się po przestronnym terytorium i licznych pomieszczeniach. Dziennie przychodziło od 600 do 800 osób. To jedna z siedmiu tego typu placówek w Afganistanie, gdzie potrzebujący mogą otrzymać protezę kończyny i rehabilitację. Do tego za darmo. Ostatnimi czasy świeci pustkami. – Nie wiem, co mam pokazywać, skoro tu nikogo nie ma – mówi lekko zdziwiony włoski lekarz Alberto Cairo z Czerwonego Krzyża, który zarządza placówką. – W normalnych czasach nie ma tu miejsca, jest pełno ludzi, przez co moja praca staje się niemal niemożliwa do wykonywania – wspomina. Te tłumy go męczyły. Ale w obliczu pustki ich brak zaczął mu doskwierać i najchętniej wyściskałby wszystkich, gdyby tylko wrócili. Cairo wskazuje półkę, gdzie stały protezy czekające na odbiór. Było ich przynajmniej 20, a jeszcze kilka stało w kącie.
Liczba pacjentów centrum spadła do mniej niż 40 dziennie, a pracowników z 315 do 55. By nie tworzyć skupisk ludzi, ograniczono liczbę zapisów na rehabilitacje, odbiór i remont protez. Choć większości uniemożliwiają dotarcie do centrum poustawiane w mieście blokady. Z powodu trwającej od czterech dekad wojny, walk, min i niewybuchów Afganistan jest krajem z jednym z najwyższych wskaźników niepełnosprawności na świecie. W 2019 roku było tam 178 tysięcy niepełnosprawnych. Większość z nich otrzymuje pomoc w centrach rehabilitacyjnych Czerwonego Krzyża. Pomocy potrzebują dzieci i dorośli, chłopcy i dziewczyny, kobiety i mężczyźni. Z powodu koronawirusa jednak wielu z nich nie może liczyć na wsparcie.
Bezpiecznych miejsc już nie ma
Cairo to wysoki i szczupły 68-letni mężczyzna. Na fartuchu ma naszyty kawałek tkaniny z napisem „ALBERTO" i plakietkę Czerwonego Krzyża. Jest weteranem tej organizacji. W 2010 roku był nominowany do pokojowej nagrody Nobla. Pracuje w Afganistanie od 30 lat. Był tu podczas wojny domowej, rządów talibów, amerykańskiej inwazji i ich trwającej do dzisiaj obecności.
Wspomina, że w latach 90. podczas wojny domowej, gdy sytuacja była szczególnie skomplikowana i niebezpieczna, znajdujące się w pobliżu Uniwersytetu Kabulskiego centrum rehabilitacyjne znalazło się między walczącymi stronami. – Strzelali do siebie, a my byliśmy pośrodku – opowiada Cairo. Musieli wstrzymać działalność i przenieść się w inne miejsce, bo w takich warunkach praca była niemożliwa. Przyznaje jednak, że takiego kryzysu jak ten wywołany przez koronawirusa jeszcze nie było. – Teraz jest kompletnie inaczej, bo nikt nie walczy, ale nie możesz się ruszyć. Nie ma bezpiecznego miejsca, do którego możesz się przenieść. Po prostu musimy czekać. Nie widziałem czegoś takiego do tej pory – mówi lekarz. W razie pogarszającej się sytuacji nie wyklucza, że centrum może zostać zamknięte. A pacjentom bez sprawnych protez będzie dużo trudniej odnaleźć się w tej trudnej sytuacji. Dopóki władze nie każą zamknąć wszystkich placówek poza tymi ratującymi życie.
Zbyt mało testów, zbyt duże wyzwanie
Mur, metalowa brama i ochroniarze – tak wygląda wejście do centrum. To standardowe zabezpieczenia wszelkich instytucji państwowych czy pozarządowych w Afganistanie, ale także droższych restauracji, hoteli czy zamożniejszych domów. Ostatnimi czasy znudzeni strażnicy nie mają wiele do roboty. Jak wszędzie – sprawdzają temperaturę nielicznym odwiedzającym. Jeden z nich zbliża termometr bezdotykowy do czoła. Patrzy na wynik i kiwa głową, że w porządku.