To nie Zygmunt Bauman ani nawet Artur Domosławski jest moim zdaniem twarzą trwającej od kilkunastu dni arcyciekawej dyskusji wokół młodzieńczych decyzji tego pierwszego. Głosy apologetów polskiego filozofa pobrzmiewają charakterystycznym, przeciągającym końcowe głoski sposobem mówienia Mieczysława Rakowskiego. A konkretnie jego wystąpieniem w Stoczni Gdańskiej w 1983 roku: wielką apologią Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Dziejowej konieczności, soczystego owocu zerwanego już nawet nie z drzewa politycznego realizmu, lecz postępu i historii. Tyle że wtedy odpowiedzią na pokrzykiwania o krowach, od których towarzystwa uwolnił robotników socjalizm, i Himalajach jako „średnich górach przy tej głupocie", jaką dziś prezentują, był chóralny śmiech większości słuchających wicepremiera stoczniowców.

Spór o młodość Baumana jest absolutnie kluczowy właśnie z tego punktu widzenia. Nie dla rozliczenia jego przeszłości, odpowiedzialności myśliciela za zbrodnie formacji, w której działał. Twarz Zygmunta Baumana, zarówno ta „oprawiona" w mundur KBW, jak i dobrotliwego staruszka pykającego fajkę, jest jakby natchniona tym samym spokojem. Głębokim przekonaniem, że przecież inaczej nie można było. O jakiej odpowiedzialności mówią ci wszyscy niedojrzali ludzie, którzy niewiele czytają, tylko gazetki i ulotki (a nie „Nowoczesność i zagładę" czy „Etykę ponowoczesną")? Przecież to nie ja, to Ananke. Bogini konieczności kierowała i kieruje nadal naszymi rękami. Jesteśmy sługami historii, my tylko wykonujemy jej rozkazy.

Stawką w tym sporze nie jest przeszłość Baumana, ale przyszłość nas wszystkich. Bo jeżeli przyjmiemy, że miał on rację – od pastwisk do szkół prowadziła tylko jedna droga, ulica imienia Marksa i Engelsa, polska droga do nowoczesności musiała być ubita trupami wielkiej, trwającej od 1939 do 1956 roku rewolucji – będzie to oznaczać jedno. To historia robi nas, Polaków, a nie my ją. Uczmy się pokory, posłuszeństwa i uległości wobec jej wyroków. Ponieważ nie ma od nich odwołania, a kary porządkowe za nieposłuszeństwo opiewają w jej kodeksie na setki tysięcy ofiar. Tylko że ta historia mogła, a więc może również w przyszłości, wyglądać inaczej. Żeby to sobie uświadomić, trzeba przypomnieć o sojuszu, o którym solidarnie próbują zapomnieć potomkowie obu połączonych nim stron. Pod koniec XIX wieku w imię polskiego wariantu nowoczesności podali sobie ręce nacjonaliści i lewica. W „Głosie", piśmie stworzonym przez ideowego ojca endecji Jana Ludwika Popławskiego, publikował również Ludwik Krzywicki, założyciel polskiego marksizmu. I to nie umiłowanie pluralizmu ich połączyło, ale wspólna sprawa. Zanim po trasie prowadzącej od pastwisk do szkół i stoczni zaczęły krążyć patrole Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pielgrzymowali po niej ręka w rękę Krzywicki z Popławskim. Endek i marksistą.

Być może na redakcyjnych korytarzach minęli się też Roman Dmowski ze Stanisławem Brzozowskim. W ciągu kilku lat w „Głosie" publikowali bowiem zarówno patron narodowców, jak i guru środowiska „Krytyki Politycznej". Ale towarzystwo tych dwóch postaci wprowadza dyskomfort w natchnione spokojem dusze ideowych siepaczy z jeszcze jednego powodu. Zarówno Dmowski, jak i Brzozowski przeżyli pod koniec swojego życia nawrócenie. Dwoma zupełnie różnymi ścieżkami, ale nie tylko duchowo, lecz co ważniejsze – intelektualnie, obaj zostali chrześcijanami. Oprócz sakramentów przyjęli też wizję historii i świata, z której one wynikały. I to drugie, choć już nie dosłowne, spotkanie jest ważniejsze od owego domniemanego, w redakcji „Głosu". Może się ono okazać niepokojącym „argumentem z konieczności" dla apologetów Zygmunta Baumana i PRL. Bo być może to jednak nie Ananke, tylko Chrystus jest panem historii? I polska nowoczesność nie musi być koniecznie dzieckiem gwałtu. Może być również dzieckiem Boga.