PiS na własne życzenie sprezentował opozycji spektakularny pretekst do zamanifestowania oporu wobec władzy. Na złym, bezmyślnie uchwalonym prawie opozycja próbuje zbić polityczny kapitał. Atmosfera stanu wyjątkowego sprzyja bowiem utrwalaniu obrazu PiS jako partii o zapędach autorytarnych.

Mimo że więcej w tym teatru niż rzeczywistego zagrożenia demokracji, dla PiS cała sytuacja jest wizerunkowo coraz trudniejsza. Ale to posłowie tej partii sami nawarzyli sobie piwa. Majstrowanie przy tak delikatnych kwestiach jak wolność manifestowania wymaga rozwagi, konsultacji ze wszystkimi stronami. Władza musi klarownie uzasadnić powód zmian. W tym przypadku zabrakło obu tych rzeczy.

Zakłócanie manifestacji i towarzyszące im zamieszki zdarzają się na całym świecie. To nic innego, jak odwrotna wobec tradycyjnego parlamentaryzmu, ciemna strona demokracji. Nagromadzone emocje społeczne potrafią sprawić, że demonstracje miewają czasem gwałtowny przebieg. Widzieliśmy to w Hamburgu, a cenić należy to, że konfrontacja po polsku wygląda dużo łagodniej.

Opozycja z kolei próbuje na całej tej historii budować zalążki obywatelskiego nieposłuszeństwa. Czerwcowy show Władysława Frasyniuka, który na oczach kamer wyrywał się policjantom, miał być nawiązaniem do praktyki „biernego oporu", jaką od czasów Gandhiego stosowało przeciwko opresyjnemu państwu wielu XX-wiecznych polityków.

Ale i Frasyniuk sporo ryzykuje, bo granica między „biernym oporem" i zwykłą anarchią jest bardzo cienka i to, co dla jednych może być uzasadnionym sprzeciwem, dla innych będzie zwykłym brakiem szacunku dla instytucji państwa. W tym ostatnim przypadku nawet legenda zbudowana w czasach Solidarności nie ochroni przed społecznym potępieniem.