Trzeba przyznać, że analitycy Narodowego Banku Polskiego, którzy podpowiedzieli prezesowi Adamowi Glapińskiemu zakupy złota, mieli nosa. We wtorek kruszec był – licząc w dolarach – najdroższy od 2013 r., a licząc w złotych – najdroższy w historii (różnica wynika z osłabienia złotego do dolara). Jeśli ceny utrzymają się do końca roku, NBP wykaże wcale niemały zysk. I wpłaci jego lwią część do budżetu, co ucieszy ministra finansów, ktokolwiek by nim został po jesiennych wyborach.
Złoto świeci mocniej w niepewnych czasach, gdy napięcia na świecie rosną, a inwestorzy szukają bezpiecznych przystani dla swoich pieniędzy. Ostatnio niepewność na rynkach, wynikającą z wojny handlowej USA–Chiny, pogłębiła groźba interwencji Pekinu we wstrząsanym protestami Hongkongu. Dlatego złota hossa trwa.
Wprawdzie obsługa rezerw kruszcu – przechowywanie i transport – kosztuje, ale te wady nikną, gdy wziąć pod uwagę rekordowo niskie rentowności alternatywy, jaką są, uważane za bezpieczne, obligacje takich krajów, jak USA, Szwajcaria czy Niemcy. Ba, rentowności są nawet ujemne, jak w przypadku niemieckich, co oznacza, że inwestorzy płacą tamtejszemu rządowi za przechowanie pieniędzy.
Wprawdzie polskie banki jeszcze nie wynalazły ujemnych odsetek, ale oprocentowanie oferowane przez nie oszczędzającym jest dramatycznie niskie i już dawno nie pokrywa rosnącej inflacji. Alternatywne formy lokowania nadwyżek finansowych – takie jak akcje czy jednostki funduszy inwestycyjnych – nie wyglądają atrakcyjnie, bo nasza giełda nie dość, że przegapiła hossę, to ostatnio mocno spada.
To wszystko stwarza środowisko sprzyjające hochsztaplerom. Rekordowe ceny złota z pewnością podziałają na wyobraźnię Polaków i prawdopodobne jest, że złota hossa zachęci cwaniaków chcących budować piramidy finansowe w rodzaju Amber Gold, która blisko dziesięć lat temu oferowała tysiącom ludzi zyski z – jak się okazało – nieistniejących sztabek. Komisja Nadzoru Finansowego, która co i rusz wpisuje nowe „firmy inwestycyjne" na listę ostrzeżeń, musi być czujna.