Trzeba było w 972 r. nie pokonywać margrabiego Hodona – tak sarkastycznie internauci komentowali na Twitterze informację, że Cedynia, położona zaledwie 75 km od Berlina, stolicy najbogatszego kraju Europy, wylądowała na ostatniej pozycji przygotowanej przez GUS listy polskich miast według dochodów mieszkańców. A ściśle rzecz biorąc, według mediany, która dzieli populację na dwie równe grupy (połowa zarabia więcej, połowa mniej) i lepiej mierzy zarobki niż średnia arytmetyczna, zawyżana przez kominy płacowe.
Przeciętny dochód mieszkańca Cedyni to 23 864 zł rocznie, podczas gdy w Warszawie, mieście o najwyższej medianie dochodów w kraju, jest to 55 110 zł (co GUS wyliczył na podstawie PIT pracowników najemnych za 2018 r.). W czołówce zarobków, obok wianuszka satelitów stolicy, widać Bogatynię, Zbąszynek, Lubin, słowem – miasta z dużymi zakładami przemysłowymi.
Z reguły wyższy poziom dochodów idzie w parze z większymi nierównościami mierzonymi wskaźnikiem Giniego, a więc i krytykowanymi wielkimi różnicami społecznymi. Od tego schematu odstają jednak Zbąszynek (mediana dochodu 48 tys. zł) i Nowe Skalmierzyce (41 tys. zł), gdzie Gini, wyliczony przez GUS, jest najniższy w kraju – odpowiednio 0,32 i 0,31. To, co łączy oba miasta, to wielkie, nowoczesne fabryki mebli.
Niestety w innych przypadkach małe zróżnicowanie dochodów idzie na ogół w parze z niskim ich poziomem, a ten jest skutkiem słabego rozwoju gospodarczego. Ceną za przyspieszony rozwój jest wysoki Gini, będący skutkiem szybszego wzrostu płac w nowoczesnych firmach, a w takich miastach jak Warszawa – obecności urzędów centralnych, banków i firm o zasięgu ogólnokrajowym.
Lewicujący ekonomiści radzą, by te kontrasty leczyć za pomocą zmniejszenia tzw. klina podatkowego dla niskich dochodów (dobry pomysł) i podwyższenia na drugim końcu krzywej, czyli sięgnięcia do kieszeni klasy średniej (pomysł fatalny).