W czasach pandemii kina ruszają powoli, więc producenci i dystrybutorzy z wielką ostrożnością wprowadzają na ekrany swoje filmy. Tym większą rolę mają dziś do odegrania festiwale. W konkursie polskim trwającego właśnie w sieci Mastercard Off Camera znalazło się dziesięć tytułów. Obok znanych już i nagradzanych jak choćby „Sala samobójców. Hejter” Jana Komasy czy „Wszystko dla mojej matki” Małgorzaty Imielskiej są też premiery. Wśród nich trzy debiuty i dwa drugie filmy.
Te obrazy stają się diagnozą kondycji młodego pokolenia. Bardzo smutną, bo bohaterowie filmów nie dają sobie rady z życiem, nie umieją pielęgnować związków, noszą w sobie niespełnienia. I często są samotni. Nawet wśród ludzi.
Akcja dwóch pokazywanych na Off Camerze debiutów toczy się wręcz w czasie sesji psychoterapeutycznych. W „Nic nie ginie” Kaliny Alabrudzińskiej grupa osób spotyka się na turnusie terapeutycznym. Jeden chłopak całą swoją energię wkłada w ratowanie populacja żółwia błotnego, a nie umie nawiązać kontaktu z ludźmi. Inny – szukając wspólnoty - wykrzykuje „Bóg, honor, ojczyzna” na wiecach neofaszystów. Znany aktor nie potrafi dać sobie rady z własną ambicją i popularnością. Dziewczyna stłamszona przez autorytarną matkę, przyzwyczaiła się do służenia innym zapominając o sobie. Każdy ma tu swoje problemy. „To nie film, to życie” - mówi na ekranie psychoterapeuta. I coś w tym stwierdzeniu jest, bo Kalina Alabrudzińska potrafi o opowiadać o zwyczajnych ludziach. Zarówno wtedy, gdy rejestruje kolejne „rozmowy w kółku”, jak i wtedy, gdy pokazuje swoich bohaterów w krótkich retrospekcjach - jest w tych obrazach prawda.
W dwudniowej sesji bierze też udział młode małżeństwo ze „Zgniłych uszu” Piotra Dylewskiego. Po kilku latach namiętność i uczucie w ich związku wygasły, proza codziennego życia zrodziła konflikty i wzajemne pretensje. Metody działania terapeuty, który w swoim wiejskim domu aranżuje coś w rodzaju okrutnej psychodramy, budzą wątpliwości. Są radykalne, wręcz brutalne. Ale mają doprowadzić do tego, by pacjenci odpowiedzieli sobie na pytanie kim są dla siebie i na czym naprawdę im w życiu zależy.
Dobry psychoterapeuta przydałby się też bohaterom „Bliskich” Grzegorza Jaroszuka. Tutaj rodzeństwo wraca po latach do rodzinnego miasta. Nie widzieli się od lat. Z ojcem też nie utrzymywali kontaktu. Teraz przyjechali, bo nagle oboje odebrali od niego telefony: zniknęła ich matka. „Bliscy” są komedią, ale w stylu do jakiego Jaroszuk przyzwyczaił widzów w studenckich „Opowieściach z chłodni” i w debiucie „Kebab&Horoscope”. Pełno tu nieco abstrakcyjnych, wymyślonych sytuacji, absurdalnego poczucia humoru, zabawnych dialogów. Takich jak ten gdy po latach pod domem ojca spotykają się siostra i brat i na powitanie przeprowadzają taką rozmowę: „Kiedy się ostatni raz widzieliśmy?” pyta brat. „Nie wiem” – odpowiada dziewczyna. „A co u męża?” „Ostatni raz widzieliśmy się na ślubie”. „Z mężem?” „Nie, no z tobą”. Ale przecież jednocześnie „Bliscy” są gorzką opowieścią o samotności, o rozmijaniu się ludzi, o traceniu tytułowej „bliskości”. O tym, jak niektórym trudno powiedzieć: „Potrzebuję cię”.