Szczerze powiedziawszy również jeśli idzie o warstwę faktograficzną, te filmy są podobne. To znaczy tak jak „Smoleńsk” nakręcono pod przyjęta z góry tezę o wybuchu na pokładzie tupolewa, tak i tutaj teza jest z góry przyjęta: Kościół to instytucja do cna przeżarta złem. W filmie przecież nie ma żadnej pozytywnej postaci. I już chociażby to sprawia, że film nie jest do końca przekonujący.

Zapewne są w polskim kościele biskupi, którzy myślą wyłącznie o władzy i pieniądzach, zapewne są kurialiści, którzy marzą o karierze w Watykanie i zdobędą się na każde bezeceństwo, by celu dopiąć, zapewne też są proboszczowie nadużywający alkoholu i żyjący z gospodynią, a także księża pedofile. Ale sprowadzając obraz polskiego kościoła wyłącznie do tych czterech postaci, powstaje po prostu fałszywy jego obraz.

Czytaj także: Hollender: Patologie ludzi w sutannach

Oczywiście Smarzowski jako artysta ma twórczą swobodę do tego, by taki obraz przedstawiać. Ale też jego swoboda artystyczna nie musi oznaczać, że krytyk nie ma prawa wytknąć fałszywość takiej wizji. Od strony artystycznej to nie jest zły film, największym jego atutem są świetni aktorzy, choć konieczność odegrania wszystkich złych rzeczy zaplanowanych dla nich w scenariuszu chwilami bardziej przypomina sekwencje kabaretowych scenek, aniżeli dobre kino fabularne. I to stężenie niechętnych wobec Kościoła gagów (od rzekomego antysemityzmu po nazistowskie parteitagi organizowane na plebanii) co jakiś czas trąci farsą. Z kolei niektóre fragmenty „Kleru” – na przykład fragmenty filmu dokumentalnego przedstawiającego wyznania ofiar księży okraszony niezwykle głośną muzyką jak z horroru przypominał bardziej dzieła propagandowe, niż dobre kino.

Reżyser wykreował cztery złe postaci, ale zło których bierze się z tego, że sprzeniewierzyli się swoim ideałom. W tym sensie bohaterowie, to ludzie głęboko nieszczęśliwi. Zresztą, gdy czytam głosy zachwytu nad tym, że Smarzowski nakręcił bardzo prawdziwy film, zastanawiam się nad tym, jakiego pecha mieli ci, którzy to piszą. Ja nie poznałem takich księży, jak ci odmalowani w „Klerze”, a znam naprawdę sporo polskich duchownych. Może miałem więcej szczęścia? A może „Kler” wcale nie jest aż taki prawdziwy i przedstawia obraz krzywdzący 30 tys. polskich duchownych?

I mało też przekonujące są argumenty, które mówią, że ten film jest szansą dla Kościoła na debatę, na samooczyszczenie. Nic z tych rzeczy. Zupełnie inne były intencje autora – nie nakręcił filmu, by rozwiązać problemy Kościoła, nie nakręcił filmu, który ma na celu dobro tych, którzy przez księży zostali skrzywdzeni – a wszak takie osoby istnieją i z pewnością wymagają wsparcia. To film, który ma być czarnym obrazem Kościoła, argumentem nad jego rolą w dzisiejszej Polsce. W tym sensie to film publicystyczny. Ale nie spodziewam się by cokolwiek oczyścił, cokolwiek naprawił. Tak samo jak w „Wołyniu” Smarzowski epatował dzikim okrucieństwem, tak w „Klerze” epatuje złem, czystym złem. A na złu nie da się zbudować żadnego dobra. Więc opowieści o terapeutycznej roli „Kleru” można włożyć między bajki. A sam film, gdy wyjdzie już na DVD włożę do szafki, na półkę tuż obok „Smoleńska”.