Możliwe, że nieco zdynamizuje innowacyjność, ale na pewno nie w takim stopniu, jaki jest niezbędny dla naszego kraju. Głównym powodem jest nielogiczny zakaz łączenia nowych ulg z innymi źródłami miękkiego finansowania, zwłaszcza z funduszami unijnymi czy działaniem w specjalnych strefach ekonomicznych.
Wszyscy wiemy, że nasza gospodarka musi być bardziej innowacyjna. Dowodem na to jest właśnie ustawa wprowadzająca ulgę na badania i rozwój. Uchwalona jeszcze za rządów koalicji PO–PSL, podpisana została już przez prezydenta Andrzeja Dudę. Ale na tym dobre strony ustawy się kończą.
Przede wszystkim nie wiadomo, jaki będzie jej koszt. W uzasadnieniu ustawy napisano, że w krótkim horyzoncie koszt będzie neutralny. Tymczasem na innowacje wydajemy rocznie ok. 15 mld zł. Nawet jeżeli przy połowie z tych wydatków firmy skorzystają z ulgi, to może ona zmniejszyć przychody budżetowe o od kilkuset milionów do 2 miliardów złotych. Ale to i tak mniej, niż proponował zgłaszający ustawę prezydent Bronisław Komorowski. W jego projekcie zapisano, że firmy będą mogły odliczyć od podstawy opodatkowania dodatkowo 50 proc. kosztów poniesionych na badania i rozwój. Posłowie obcięli ulgę do 10–30 proc.
O ile można zrozumieć skąpstwo Sejmu, o tyle trudno pojąć, dlaczego tej ulgi nie będzie można łączyć z finansowaniem z funduszy europejskich czy działaniem w specjalnych strefach ekonomicznych. Że niby wtedy tacy innowacyjni przedsiębiorcy mieliby się za dobrze?
Działalność innowacyjna jest zazwyczaj bardzo opłacalna, ale tylko w przypadku udanych projektów. Sęk w tym, że wiele z nich się nie udaje. W wielkich zachodnich firmach, w których pracują tłumy inżynierów, te liczne udane projekty finansują te nieudane. W polskich warunkach mamy małe firmy – czyli ryzyko, że niepowodzenie jednego czy dwóch projektów badawczych wpędzi przedsiębiorstwo w tarapaty, jest wysokie. Dlatego wsparcie zewnętrzne dla tych projektów powinno być możliwie duże.