Dopóki nie zapadną ostateczne decyzje, wciąż jest szansa. Ale tło już jest trochę gorsze, niż było pół roku temu. Kiedy przyszedł premier Morawiecki, było oczekiwanie, że jest nowy człowiek, który jest Europejczykiem, przyszedł z biznesu, możemy z nim rozmawiać. Jednak zaczęły się deklaracje, że nikt nam nie będzie mieszał z zagranicy, niech dają pieniądze i nie przeszkadzają w wydatkowaniu. Ale pieniądze nie mają być wydatkowane, tylko zainwestowane. Mają osiągnąć cele i efekty gospodarcze. Rozbieżność między warstwą werbalną a faktycznymi decyzjami powoduje narastającą niechęć instytucji, których funkcje są kwestionowane. Jeżeli wydajemy oświadczenie, że orzeczenia Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości nie będą respektowane, to zaczyna się zapalać kolejne czerwone światło. Ileś tych świateł zaczyna oznaczać znak stop. Powinniśmy na to uważać, bo sprawy potoczyły się w złym dla nas kierunku. Jest ostatni moment, żeby to zahamować.
Jak to się może odbić na budżecie unijnym?
Już na bieżącym może się odbić. Bruksela zacznie przeprowadzać skrupulatne kontrole – kwota zamierzona, cel przedsięwzięty, czas realizacji, moment zakończenia, spodziewane korzyści, zgodność z kosztorysem. Mamy bardzo duże problemy ze zgodnością z kosztorysem, bo rosną płace w Polsce i ceny materiałów. W inwestycjach publicznych były dwa lata dołka. Firmy padały, producenci teraz sobie rekompensują. Piasek, żwir, kruszywo zaczyna wyglądać trochę w cenach jak piasek złotonośny. W związku z tym nie mieścimy się w budżetach.
Przykładem jest tunel do Świnoujścia, który UE finansuje (180 mln z Unii, cały koszt 212 mln). Firma, która wygrała dwa lata temu, powiedziała: „dziękuję, ale zmieniły się warunki, nie wchodzę w to". Przyszedł numer dwa, który ma wyższe ceny. To pokazuje, że mogą być powody do kwestionowania inwestycji i zwracania pieniędzy.
Poza tym wszystko wskazuje na to, że w następnym budżecie np. 60 mld euro w polityce spójności i strukturalnych funduszach będzie przeznaczone dla Polski, ale zanim pieniądze zostaną uruchomione, usłyszymy żądanie dowodu, że „państwo jest praworządne i rządzi prawo". Jeżeli tego nie udowodnimy, to pieniędzy nie dostaniemy. Za dwa–trzy lata Bruksela stanie przed dylematem, czy zaoszczędzone w ten sposób pieniądze zwrócić państwom płacącym netto, czy przekazać na unijne cele w nowych państwach.
Zakładając czarny scenariusz, jak potężny byłby to cios w naszą gospodarkę?