Pierwsze moje wrażenie z filmu Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego „Solidarni 2010” było takie, że właśnie obejrzałam film całkowicie bezrefleksyjny, w którym dziennikarz jest wyłącznie sitkiem do mikrofonu. Na dodatek sitkiem, które bardzo tendencyjnie dobiera wypowiedzi bohaterów.
Sam przekaz filmu był skandaliczny. Teza w największym skrócie brzmiała tak: katastrofa pod Smoleńskiem to był zamach, premier Tusk ma krew na rękach, a Rosjanie chcą nas jak zawsze oszukać. I tylko prawdziwi patrioci, czyli ci, którzy wcześniej popierali politykę prezydenta Lecha Kaczyńskiego i go nie krytykowali, mają prawo dzisiaj po nim płakać.
A przecież demokracja polega na tym, że można krytykować ludzi, z którymi się nie zgadzamy, zwłaszcza jeśli są to osoby pełniące funkcje publiczne. Takie jest zresztą zadanie dziennikarza – patrzeć władzy na ręce. Wywoływanie wrażenia, że jest coś złego w krytykowaniu prezydenta czy innych ważnych polityków, jest na dłuższą metę bardzo szkodliwe. I zwłaszcza Pospieszalski jako dziennikarz powinien to rozumieć.
Z filmu dowiadujemy się, że była tylko jedna ofiara smoleńskiej katastrofy – pan prezydent. Czy to jest uczciwe? Nie
Tytuł filmu brzmiał „Solidarni 2010”. Po jego obejrzeniu nasunęło mi się pytanie: czy rzeczywiście ten film był solidarny także z innymi ofiarami katastrofy? Nie zauważyłam. Z filmu dowiadujemy się, że była tylko jedna ofiara smoleńskiej katastrofy – pan prezydent. Czy to jest uczciwe? Nie. To jest zakłamywanie rzeczywistości. To film, który z założenia miał pokazywać spiskową wizję dziejów.