Dziś, w 10. rocznicę śmierci Macieja Łukasiewicza, wielu z nas wspomina kolegę i redaktora naczelnego. Tak – kolegę, bo wszyscy, może poza tymi, z którymi lubił polemizować, wytykać im w felietonach ciętym językiem gorzką prawdę – wspominają go jako ciepłego i serdecznego kolegę, dla którego gazeta była jedną z najważniejszych rzeczy na świecie.
– Chciał, żeby wszyscy podchodzili do pracy w „Rzeczpospolitej" tak samo jak on. Wymagał dużo zarówno od siebie, jak i od innych – opowiada sekretarz redakcji Tomasz Sobiecki.
Maciej Łukasiewicz, bardzo towarzyski, zawsze chętny do rozmowy, dał się poznać jako osoba nieprzebierająca w słowach. Często, kiedy zbliżał się termin wysłania „Rzeczpospolitej" do druku, a gazeta nie była jeszcze gotowa, częstował pracowników soczystymi uwagami.
Pamiętamy je do dziś. Młodsi, którzy nigdy nie byli w drukarni, często ich nie rozumieją.
Nawet nie próbujemy im tłumaczyć, ile stracili, nie pracując z Maćkiem – wymagającym, ale serdecznym szefem, dla którego „Rzeczpospolita" i jej dodatek „Plus Minus" to były ukochane dzieci. Dla wielu z nas to był najlepszy czas w dziennikarskim życiu. Spędzony na placu Starynkiewicza razem z Maćkiem.