Reklama

Artysta na sto procent

Marcin Wrona nie żyje. Jeszcze w piątek pokazywał na festiwalu w Gdyni swój nowy film „Demon".

Publikacja: 20.09.2015 18:25

Marcin Wrona (1973–2015)

Marcin Wrona (1973–2015)

Foto: Fotorzepa/Kuba Kamiński

Był szczęśliwy, bo „Demon" został bardzo dobrze przyjęty. Marcin Wrona wrzucał na Facebooka dobre recenzje, uczestniczył w kolejnych pokazach, wieczorem przyszedł na bankiet. W nocy wysłał e-maila do dziennikarki. Prosiła o wywiad, potwierdził spotkanie o 10 rano.

Zmarł nad ranem. Miał zaledwie 42 lata.

Był człowiekiem, który we wszystko angażował się – jak mówił – na 100 procent. Kiedyś chciał się bawić kinem. Ale potem pomyślał: „Jeśli film nie będzie ważny dla mnie, dlaczego ma być ważny dla widza?". I może to jest właśnie klucz do jego sukcesu.

– Nie pozwalam sobie na myśl, że widz jest kretynem – powiedział mi kiedyś. – Przyjmuję, że jest mądrzejszy ode mnie. I nie staję za kamerą tylko po to, by pokazać, że aktorzy mają ładne zęby.

Trudne dzieciństwo

Urodził się w 1973 roku w Tarnowie. Opowiadał mi o młodych latach: – Nie miałem beztroskiego, szczęśliwego dzieciństwa. Jednak kiedy patrzę na nie z perspektywy, myślę, że właśnie ono mnie ukształtowało.

Reklama
Reklama

Pochodził z rozbitej rodziny. Do ojca miał żal, całkowicie zerwał z nim kontakt. Zadzwonił do niego dopiero wówczas, gdy zaczął pracować nad filmem „Człowiek Magnes" o konflikcie między dorastającym synem i ojcem. – Chciałem, żeby to nie był obraz oskarżycielski, lecz pojednawczy – powiedział mi.

Studiował filmoznawstwo w Krakowie, potem zdał na Wydział Radia i Telewizji w Katowicach. Obraz „Człowiek Magnes" zrealizował rok przed skończeniem tych studiów, w 2001 roku.

Po studiach zapisał się do Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Andrzeja Wajdy. Po drodze były kursy scenopisarstwa w Amsterdamie, na Bornholmie i w Pradze. Praca na planie w charakterze asystenta. I świetne spektakle Teatru Telewizji: „Pasożyt", „Skaza", Kolekcja".

W fabule zadebiutował filmem „Moja krew". Miał 36 lat. To była opowieść o zawodowym pięściarzu, który nagle dowiaduje się, że zostało mu bardzo mało czasu. Chce zostawić po sobie ślad. Proponuje więc młodej Wietnamce pracującej w barze na Stadionie Dziesięciolecia, że zapewni jej polskie obywatelstwo, a ona urodzi jego dziecko.

A potem, w 2010 roku, był rewelacyjny „Chrzest". Perfekcyjnie zrealizowany, trzymający w napięciu thriller, a jednocześnie opowieść o przeszłości, która wraca do człowieka jak bumerang, o odpowiedzialności za własne życie, o miłości, a wreszcie o trudnej, ale wielkiej, męskiej przyjaźni.

„Demon", pokazany na festiwalu w Gdyni, był zamknięciem cyklu, który krytycy nazywali trylogią zła, ale on wolał inną nazwę: trylogia poświęcenia. – Główny bohater poświęca siebie dla dziecka, najbliższych czy społeczeństwa, a zawsze zwieńczeniem akcji jest ceremonia rodzinna – tłumaczył.

Reklama
Reklama

Film o pamięci

„Demon", reklamowany jako horror, przekracza granice tego gatunku. Młody Anglik o polskich korzeniach przyjeżdża do kraju na swój ślub. W starym, zniszczonym domu podarowanym młodej parze przez ojca narzeczonej odbywa się wesele. Ale pan młody w ogrodzie natrafia na ludzkie kości. I coś w niego wstępuje. Widzi piękną Żydówkę Hanę, która miała tu brać ślub prawie wiek wcześniej, a ona zaczyna przemawiać jego ustami. Obłęd? Dybuk? A jeśli dybuk, to czym on jest?

„Demon" to film o pamięci. Niepokojący, pełen tajemnicy i niedopowiedzeń, łączący symbole polskie i żydowskie. W czasach nastawionych na wartości materialne Wrona opowiadał o duchowości. A może jej braku?

Marcin Wrona kochał kino. I podróżowanie. Jako 16-latek jeździł po Europie z plecakiem, mieszkając w squatach, potem zaczął przemierzać świat ze swoimi filmami. Udział w festiwalach to były pokazy, nagrody, ale też spotkania z wielkimi artystami kina. Wrona ich szanował. Opowiadał mi o rozmowach z Almodóvarem, Scrorsese, De Niro. Miał też swoich guru w Polsce. – Moimi mistrzami są: Marczewski, Wajda, Bajon, Wosiewicz, Edward Żebrowski. Oni mnie wychowali – wyznał mi kiedyś.

Sam zresztą ostatnio też wykładał. I, jak zwykle, potraktował to bardzo poważnie. Zrobił doktorat z dramaturgii w filmie, pisał pracę habilitacyjną z psychologii filmowych postaci.

Pracował bardzo dużo. Reżyserował telewizyjny serial, założył firmę produkcyjną Magnet Man Film. W niej wyprodukował „Demona". Tuż przed festiwalem w Teatrze Kamienica odbyła się premiera wyreżyserowanej przez niego „Kolacji na cztery ręce". Współpracował z Teatrem Telewizji. Dwa lata temu przygotował dla niego „Moralność pani Dulskiej", na premierę czeka kolejny spektakl: „Ich czworo" według Zapolskiej.

Miał wiele planów. W kinie chciał próbować różnych gatunków: kryminału, a nawet musicalu – jak mówił: „czegoś jaśniejszego". Był szczęśliwy. Ożenił się, ustabilizował, o czym od dawna marzył.

Reklama
Reklama

Podczas festiwalu w Gdyni wszyscy się o Marcina ocieraliśmy. Ktoś go widział, jak szedł na pokaz swojego filmu, ktoś rozmawiał z nim na wieczornym przyjęciu. Rano była już tylko rozpacz.

Wydarzenia
Poznaliśmy nazwiska laureatów konkursu T-Mobile Voice Impact Award!
Wydarzenia
Totalizator Sportowy ma już 70 lat i nie zwalnia tempa
Polityka
Andrij Parubij: Nie wierzę w umowy z Władimirem Putinem
Materiał Promocyjny
Ubezpieczenie domu szyte na miarę – co warto do niego dodać?
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama