Był szczęśliwy, bo „Demon" został bardzo dobrze przyjęty. Marcin Wrona wrzucał na Facebooka dobre recenzje, uczestniczył w kolejnych pokazach, wieczorem przyszedł na bankiet. W nocy wysłał e-maila do dziennikarki. Prosiła o wywiad, potwierdził spotkanie o 10 rano.
Zmarł nad ranem. Miał zaledwie 42 lata.
Był człowiekiem, który we wszystko angażował się – jak mówił – na 100 procent. Kiedyś chciał się bawić kinem. Ale potem pomyślał: „Jeśli film nie będzie ważny dla mnie, dlaczego ma być ważny dla widza?". I może to jest właśnie klucz do jego sukcesu.
– Nie pozwalam sobie na myśl, że widz jest kretynem – powiedział mi kiedyś. – Przyjmuję, że jest mądrzejszy ode mnie. I nie staję za kamerą tylko po to, by pokazać, że aktorzy mają ładne zęby.
Trudne dzieciństwo
Urodził się w 1973 roku w Tarnowie. Opowiadał mi o młodych latach: – Nie miałem beztroskiego, szczęśliwego dzieciństwa. Jednak kiedy patrzę na nie z perspektywy, myślę, że właśnie ono mnie ukształtowało.