Kilkadziesiąt narodowości, kilkadziesiąt języków, tyleż samo kultur, kilkanaście religii – oto specyfika Kazachstanu. To tutaj widać, jak być może nigdzie na świecie, na ile historia determinuje życie człowieka. Dziś na tym niemal dziewięć razy większym od Polski terytorium wciąż – mimo iż od 1936 czy 1939 roku, kiedy to miały miejsce największe masowe zesłania, minęło tyle lat – na ulicy spotkać można przedstawicieli tych kilkudziesięciu narodowości, tyle że już ich potomków, którzy tak naprawdę nawet z historii uczonej w szkole nie znają prawdy tamtych czasów.
Dlaczego coraz mniej ich wyjeżdża w swe rodzinne strony? Dlaczego nie szukają swych korzeni? Nie próbują desperacko korzystać z możliwości, jakie dają im ojczyzny ich dziadów? Mamy wszak ustawę o repatriacji, która pozwala im wyjechać, na nowo budować swoje życie. No właśnie, diabeł tkwi w szczególe, a ów szczegół to niemożliwy do ominięcia, podkreślony w ustawach o repatriacji czy Karcie Polaka, obowiązek znajomości języka polskiego.
Jakże często i z jakże głębokim wyrzutem pytają miejscowi Polacy – po co? Dlaczego ojczyzna nie wychodzi im naprzeciw, wszak, kiedy pojadą do Polski, języka nauczyć będą się musieli. Odpowiadam im wówczas, że to jest minimum, którego się od nich wymaga, że zainteresowanie polską kulturą, historią, polityką winno być ich naturalną potrzebą, skoro czują się Polakami.
Podobne rozmowy kończą się w różny sposób. Część z tych ludzi spotkam potem w gabinecie języka polskiego, pochylonych nad podręcznikiem, czytających po polsku, podrygujących w rytm pieśni „Hej, sokoły” czy łamiących się ze mną opłatkiem na bożonarodzeniowym spotkaniu. Ale być może nie zobaczę ich więcej, ponieważ pełni rozżalenia wobec mnie, naszych władz, historii, zrezygnują w poczuciu, że zupełnie im to niepotrzebne.
No właśnie… owa różnorodność ludzkich postaw, jak step długi i szeroki, przekłada się na pracę nauczycieli przyjeżdżających tu z Polski. Inaczej pracuje się na południu kraju, inaczej na północy, gdzie jest dużo większe skupisko Polaków, gdzie same nazwy miejscowości, np. Zielony Gaj czy Jasna Polana, pozwalają człowiekowi wierzyć, że tu właśnie polskość święci swe tryumfy. Inaczej uczy się na wsi, gdzie zajęcia odbywają się fakultatywnie, a rytm pracy, niemal jak w Reymontowskich „Chłopach”, dyktuje przyroda. Jesienią, kiedy wykopki, nie ma czasu uczęszczać na zajęcia; zimą często bywa zasypana droga, ale jeśli jest przejezdna, to i frekwencja na zajęciach zadowala. Nie sprzyja też wiosna, ponieważ na działkach tyle jest pracy. Inaczej jest w mieście, szczególnie w Ałma Acie i Astanie (stolica dawna i obecna). Tutaj bowiem funkcjonują polskie klasy, w których lekcje wpisane są w plan zajęć, a uczniów obowiązują egzaminy i sesje, zaś nauczyciela posiedzenia rady pedagogicznej, wypełnianie po rosyjsku i kazachsku dziennika lekcji oraz aktywne uczestnictwo w życiu szkoły.