Jarosław Flis: Przedwyborcze gry i podchody

Przy rozdziale miejsc na listach nie liczą się żadne szlachetne intencje.

Aktualizacja: 20.08.2015 00:23 Publikacja: 18.08.2015 21:09

Jarosław Flis: Przedwyborcze gry i podchody

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Listy partyjne mają w Polsce złą sławę, lecz tak naprawdę jest jeszcze gorzej, niż przedstawiają to zwolennicy ruchu na rzecz JOW. W ich opinii w ten sposób władze partii dzięki listom rozstrzygają o tym, kto jest posłem. Potwierdzeniem takiej tezy zdaje się być to, że w tej chwili partie żyją głównie układaniem list wyborczych. Kształt listy ma kluczowe znaczenie dla układu sił wewnątrz ugrupowania, lecz nie jest to bynajmniej proste przełożenie.

Związek kolejności na liście z szansami wyborczymi podlega paradoksowi, jakim jest równowaga między samospełniającą się przepowiednią a samoniszczącym się proroctwem. Gdyby partie potrafiły dobrze rozpoznać realną popularność polityków i następnie obsadzić ich w tej kolejności na liście, to werdykt wyborców idealnie pokrywałby się z kolejnością.

Takie sytuacje zdarzają się w polskich realiach we wszystkich partiach, ale nie są wcale dominującym schematem. Jeśli jednak na podstawie takich sytuacji ktoś w partii dojdzie do wniosku, że za sprawą kolejności na listach można wykreować popularność kandydatów, to może się okazać, że całe wrażenie, iż od kolejności zależy wynik wyborczy, zostanie zatarte.

Tak stało się w okręgu kaliskim na liście PiS w 2011 roku, kiedy kandydaci umieszczeni w kolejności 1–2–3–4 zostali ustawieni przez wyborców w kolejności 4–3–2–1. Jest to oczywiście skrajny przypadek, ale w polskich partiach równowaga dwóch sprzecznych tendencji jest względnie stała. Od początku stosowania tego systemu co piąty poseł jest wybieranych wbrew kolejności narzuconej przez partie. Każda z tych historii jest inna, ale świadczą one o tym, że toczy się tutaj gra, nad którą nikt nie ma pełnej kontroli. Gra, w której są wygrani i przegrani.

Iluzja jedynki

Pierwsza odsłona tej gry dotyczy jedynego miejsca, które daje niepodważalną przewagę, czyli jedynki. Część wyborców (odmienna w różnych okręgach) głosuje na pierwszego od góry kandydata. Przewagę tę widać wyraźnie, jeśli porównać wyniki tych samych kandydatów przesuniętych na jedynkę lub z jedynki zrzuconych w kolejnych wyborach.

W dużych partiach zdarzają się pojedyncze przypadki, kiedy jedynka nie zdobywa mandatu, w większości jednak jest to jedyne bezpieczne miejsce. W małych partiach, które w danym okręgu mogą liczyć tylko na jeden mandat, jest jednak inaczej. Główna walka trwa, gdy za plecami jedynki ustawiono jednego silnego kandydata – tak jak działo się z posłami SLD umieszczonymi za kandydatami innych partii tworzących w 2007 roku LiD. Taki kandydat jest dla jedynki dużym zagrożeniem.

To, że jedynka jest wyróżnioną pozycją, ma jeszcze jeden efekt. Media po każdych wyborach robią zestawienia głosów oddanych na poszczególnych posłów, traktując to jako miarę siły. To tak naprawdę żałosna iluzja. Liczba głosów zdobywanych przez jedynkę jest w 80 proc. zależna od cech okręgów, a nie od jego osobistej popularności.

Okręgi różnią się kilkukrotnie wielkością, frekwencją i skłonnością do głosowania na jedynkę. Ta jest zdecydowanie wyższa w metropoliach niż w powiatach ziemskich, których mieszkańcy wolą głosować na swoich kandydatów niż na osoby znane z mediów. Jedynki są tylko narzędziem w podchodach o władzę w partii, a media utrzymują tę iluzję, przypisując liczbom zdobywanych głosów sens wielokrotnie większy, niż mają one w rzeczywistości.

Kluczowym polem podchodów jest sprawa restartu posłów. Istotą systemu, w którym wyborca wskazuje jednego kandydat na liście jest to, że dla wszystkich kandydatów najgroźniejszymi przeciwnikami są ich koledzy z listy. Dotyczy to również posłów i ich szans na reelekcję. Stąd grupują się oni w każdym z okręgów we frakcje, które próbują zwiększyć swoje szanse przez zmniejszanie szans kluczowych konkurentów, czyli posłów z konkurencyjnej frakcji. Najlepiej „wyciąć" ich zupełnie z listy, ewentualnie zepchnąć na dalekie miejsca w nadziei, że im to zaszkodzi.

W efekcie istotna część posłów startuje z gorszych miejsc, niż wskazywałby na to ich wynik z poprzednich wyborów. Nie znaczy to wcale, że są oni pozbawieni szans. To właśnie oni są odpowiedzialni za większość przypadków, w których kandydaci z dalszych miejsc zdobywają mandaty. Miejsca, które teoretycznie należałyby się takim posłom, są zajmowane przez pretendentów, najczęściej protegowanych frakcji, która dominuje w danym okręgu. Stara się ona zastępować wewnętrznych przeciwników członkami swojego orszaku. To właśnie takie osoby padają ofiarą przetasowań na liście i to one, startując z dobrych miejsc, nie dostają mandatów.

Praca dla pierwszego

Świadomość realnej przewagi jedynki sprawia, że kierownictwa partii starają się upychać na jedynkach w całym kraju osoby medialne lub ekspertów. Takie osoby są traktowane przez miejscowych posłów i działaczy jako piąta kolumna. W zgodnej opinii odbierają one mandat danemu okręgowi, najczęściej na rzecz Warszawy. Stąd nie mogą oni liczyć na żadne wsparcie ze strony lokalnych struktur partii. W każdym powiecie mają swojego konkurenta, który z reguły zdobywa lokalnie większą liczbę głosów niż spadochroniarz. Mandat i tak przypada jedynce, bo lokalni konkurenci zbierają głosy tylko z jednego powiatu, jedynka zaś z każdego. Tymczasem właśnie tacy lokalni kandydaci, startujący z dalszych miejsc, mają w praktyce kluczowe znaczenie dla wyniku partii.

Wszystkie badania pokazują, że siła jedynki, poza zupełnie skrajnymi przypadkami, nie ma wpływu na ostateczny wynik listy. Ma natomiast taki wpływ siła lokalnych kandydatów – tych, którzy nie przykuwają uwagi mediów, ale przykuwają uwagę wyborców. Stąd największe szanse sukcesu mają takie partie, w których rozgrywki pomiędzy posłami zabiegającymi o reelekcję nie doprowadzą do „wycięcia" z list wszystkich sensownych lokalnych konkurentów.

Tyle tylko że wpuszczanie na listy takich kandydatów wcale nie jest żadnym dobrodziejstwem dla kogokolwiek. Jedynie bardzo nieliczni z nich mają szanse na mandat zdobyty osobiście – większość żywi nadzieje na mandat dla powiatu. System sprawia, że przytłaczająca większość tych nadziei nie może zostać spełniona. Wraz z nimi przegrywają też złudzenia wyborców, którzy wspierają takich partyjnych naganiaczy.

Wredna gra

Wszystko to prowadzi do diabelskich alternatyw, zarówno dla kierownictw partii, jak i wszystkich tych, którzy chcieliby się kierować jakkolwiek rozumianym dobrem wspólnym. Ta gra jest wyjątkowo wredna i nie ma w niej miejsca na szczerość względem wyborców ani lojalność względem kolegów. Wiedzą o tym najlepiej ci, którzy chcieli do niej przystąpić ze szlachetnymi intencjami. Wszystkie te zjawiska występują w każdej partii, podkręcane co najwyżej przez spadek notowań czy koalicyjne porozumienia.

Diagnoza tego stanu jest wynikiem szczegółowych, wieloletnich badań, ukazanych w książce „Złudzenia wyboru". Nie jest to jednak argument za systemem brytyjskim, który przedstawiany jest jako jedyna alternatywa. W nim takie gry i podchody wyglądają inaczej, ale wcale nie znikają.

Adekwatnym do polskich realiów rozwiązaniem byłby któryś z wariantów spersonalizowanej ordynacji proporcjonalnej znanej z Niemiec. System ten w dwukrotnie wyrażonej w referendum opinii Nowozelandczyków jest lepszy od ordynacji brytyjskiej. Lista odgrywa w takim systemie inną rolę lub też może jej wcale nie być, jak w Słowenii czy Badenii.

Wypada mieć nadzieję, że po raz ostatni jesteśmy świadkami tak żenujących rozgrywek związanych z listami wyborczymi. Być może referendum popchnie klasę polityczną w stronę sensownej zmiany. Zmiany, która uzdrowi relacje wewnątrz partii, nie przesuwając równowagi między nimi.

Autor jest socjologiem, publicystą i komentatorem politycznym. Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego

Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Garden Point – Twój klucz do wymarzonego ogrodu
Wydarzenia
Czy Unia Europejska jest gotowa na prezydenturę Trumpa?
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne