Wiceszef Airbusa nie dał się jednak wciągnąć w dyskusję o kłopotach Boeinga. Przyznał jedynie, że Airbus ma zupełnie inne stosunki z regulatorem ruchu lotniczego — EASA, niż było to w przypadku Boeinga.
— W Europie EASA jest agencją stawiającą przede wszystkim na bezpieczeństwo operacji lotniczych, w przypadku Federalnej Agencji Lotnictwa (FAA) w Stanach Zjednoczonych kontakty z producentami i liniami lotniczymi jest bardziej złożone. I cały czas słyszymy „bezpieczeństwo, bezpieczeństwo, bezpieczeństwo". Bez tego nie ma mowy o jakiejkolwiek certyfikacji maszyn – mówił dyplomatycznie Scherer.
—W przypadku Airbusa nie może też być mowy o jakichkolwiek układach z rządem. No bo niby który rząd miałby to być? Jesteśmy firmą wielonarodową — dodał.
Przyznał jednocześnie, że Airbus przygotowuje się do produkcji maszyny większej, niż Airbus 321, ale mniejszej od A350, rywala Dreamlinera. Do podobnego projektu, czyli wyprodukowania maszyny, która mieściłaby się w tym samym segmencie, czyli między 737, a B787 , która byłaby w stanie pomieścić 220-270 pasażerów na pokładzie szykuje się Boeing.
—Jesteśmy do tego przygotowani, a walka o miejsce na rynku będzie ostra. Ten program jest w tej chwili w naszym przypadku dosyć zaawansowany. A to daje możliwość elastyczności w negocjowaniu cen — mówi Christian Scherer. A jest o co walczyć, bo rynek samolotów pasażerskich ma wartość 150 mld dolarów rocznie. Airbus jest w tej chwili w lepszej sytuacji, ponieważ Boeingowi trudno jest w tej chwili promować nową maszynę w sytuacji, kiedy musi się uporać z kryzysem Maxów.