Po lekturze tego cyklu rozmów z Olgą Sawicką w pamięci pozostaje przede wszystkim skromność samej bohaterki. O swoich artystycznych sukcesach opowiada jakby mimochodem, nigdy nie zapominając przypomnieć nazwisk scenicznych partnerów czy choreografów. A przecież to ona była niekwestionowaną gwiazdą świecącą mocnym blaskiem w szarych czasach PRL.
Ta książka uświadamia też, jak ulotną sztuką jest taniec, a jego bohaterowie szybko znikają w naszej niepamięci. Kto dziś poza wąskim gronem starych fanów pamięta, kim była Olga Sawicka? Urodzona w 1932 roku córka poznańskiego stolarza, na scenę weszła bardzo szybko, naukę łącząc z występami. Była nieprawdopodobnie utalentowana, a tak błyskawiczna kariera odbiega od losów innych sławnych tancerek, w trudzie przygotowujących się do zawodu przez lata i katowanych przez wymagające nauczycielki szkół baletowych.
Do Sawickiej sukcesy przychodziły jakby mimochodem. W 1949 roku już otrzymywała główne role w Operze Śląskiej w Bytomiu, która w tamtych latach była najlepszym teatrem operowym w Polsce. Potem została gwiazdą oper w Warszawie i Poznaniu, zagrała w filmach „Warszawska premiera” i „Uczta Baltazara”. Tańczyła z zespołem Teatru Bolszoj w Moskwie, podbiła publiczność Skandynawii gościnnymi występami, pod koniec lat 50. została jedną z gwiazd francuskiego zespołu „Les Étoiles de Paris”.
Gdyby obecnie którakolwiek z polskich artystek zdobyła tak znakomite recenzje na zachodzie, jak wówczas ona, z pewnością tańczyłaby dalej w zagranicznych zespołach. Dla Olgi Sawickiej było oczywiste, że z chwilą wygaśnięcia pierwszego kontraktu, musi wrócić do Polski, choć niewątpliwie mogła stać się gwiazdą światowego formatu. Żadna inna polska tancerka na przestrzeni ostatniego półwiecza nie miała takiej szansy.
Jej decyzja nie była jednak podyktowana skromnością czy niewiarą we własne możliwości. Olga Sawicka, jak wiele innych artystów z tamtego, powojennego pokolenia, chciała po prostu żyć we własnym kraju. Skromnym, biednym, ale jednak własnym. Oni wszyscy byli – z dzisiejszego punktu widzenia – zbyt sentymentalni i naiwni, ale nie przywiązywali zbytniego znaczenia do wartości materialnych. W PRL mieli we własny świat sztuki i to im wystarczało.