Z Berlina do Wrocławia jedzie się ponad siedem godzin, dwa razy dłużej niż przed wojną. Połączenia między dużymi miastami przygranicznymi po obu stronach Odry są gorsze niż 70 lat temu. Nie ma autostrad, mostów przybywa w ślimaczym tempie.
– Przynoszę na spotkania trzy segregatory dokumentów, a Niemcy jeden – mówi Przemysław Karg ze Słubic, odpowiedzialny za realizację wspólnych projektów. Niemcy narzekają, że po stronie polskiej nie wiedzą, z kim rozmawiać: lokalne władze są ubezwłasnowolnione przez Warszawę. Ta zaś chce rozmawiać w każdej sprawie z Berlinem, a ten odpowiada, że właściwymi partnerami są rządy Saksonii, Brandenburgii czy Meklemburgii – mówi jeden z niemieckich urzędników.
– To przeszłość. Widać, że regiony zachodniej Polski działają z coraz większą pewnością siebie – uważa Gerd Harms, pełnomocnik rządu Brandenburgii ds. współpracy transgranicznej. – Przed wejściem Polski do UE to Niemcy inicjowali wspólne projekty. Trudno im zejść do roli równorzędnego partnera – tłumaczy Karg. Efekt jest taki, że na granicy niewiele się dzieje.
Frankfurt nad Odrą i Słubice nie zrealizowały ani jednego wspólnego projektu. Fakt, że mieszkańcy Frankfurtu nie pałali nigdy miłością do sąsiadów zza Odry. Najpierw walczyli z bułeczkami z Polski, a dwa lata temu sprzeciwili się budowie linii tramwajowej do Słubic. Nie chodziło o koszty, bo lwią część miała pokryć UE.
W Słubicach potraktowano to jak wypowiedzenie wojny i koniec planów zespolenia 17-tysięcznych Słubic i ponadtrzykrotnie większego Frankfurtu. Niemcy patrzyli na Słubice przez pryzmat bazaru, gdzie wszystko było tańsze, stacji benzynowych, salonów fryzjerskich i agencji towarzyskich. Potem role się odwróciły. Pan Kazimierz, którego spotkałem na moście w Słubicach, wracał z zakupów we Frankfurcie. Kupił spodnie za 5 euro, komórkę za 10, kosmetyki, salami, chleb, nawet kwiaty dla córki na imieniny. – W Niemczech od dawna jest taniej – tłumaczył.