W przedwyborczych sondażach socjaldemokraci szli łeb w łeb z centroprawicową Partią Demokratyczno-Liberalną prezydenta Traiana Basescu. Dopiero na trzecim miejscu znalazła się prawicowa Partia Narodowo-Liberalna obecnego premiera Calina Popescu-Tariceanu. – Postkomuniści idą po zwycięstwo. Nie sądzę, by ktokolwiek zdołał ich powstrzymać. Jest bardzo prawdopodobne i niebezpieczne, że wygrają te wybory – mówił wczoraj „Rz” Cristian Parvulescu, popularny rumuński komentator.
Była godzina 15. Głosy oddało do tego czasu zaledwie 20 procent Rumunów. I choć z okazji wyborów rząd zaoferował darmowe przejazdy kolejowe i autobusowe dla młodych ludzi, nikt w Rumunii nie oczekiwał wysokiej frekwencji. Jak pokazywały niemal wszystkie sondaże, zaufanie do rumuńskich polityków jest dziś najniższe od rewolucji w 1989 roku.
– Ludzie nie ufają politykom. Niechęć jest ogromna. Teraz dochodzi frustracja i rozczarowanie wywołane kryzysem – tłumaczy Parvulescu.
Kryzys finansowy całkowicie zdominował rumuńskie wybory. Kraj, który przez ostatnie lata rozwijał się w zawrotnym tempie, nagle znalazł się na progu recesji. Przez ostatnie trzy lata rumuńska gospodarka kwitła, odnotowując 8-procentowy wzrost rocznie. Rosły pensje, wprowadzono 16-procentowy podatek liniowy, nauczyciele mieli w październiku dostać 50 procent podwyżki.
I nagle przyszedł kryzys. Koncern Renault-Dacia, który ma fabrykę w Rumunii, do 7 grudnia wstrzymał produkcję. Podobnie producent stali ArcelorMittal. Do końca roku w całym kraju pracę może stracić 30 tysięcy ludzi. Rząd wstrzymał do kwietnia podwyżki dla nauczycieli. – Ludzie boją się jutra. Tymczasem władze nie zareagowały szybko na kryzys. To był błąd i na tym stracili – mówi Parvulescu.