Królowa Małgorzata II z mężem, następca tronu książę Fryderyk i premier Danii Lars Loekk Rasmussen uświetnili swą obecnością wydarzenie, które dla Grenlandii oznacza krok ku niepodległości, a dla Danii mniejszą kontrolę nad wyspą. Niezwykle serdeczne powitanie królowej przez Grenlandczyków nastąpiło pół roku po tym, jak ponad 75 proc. uprawnionych do głosowania poparło poszerzenie autonomii.
Zgodnie z nowymi przepisami wyspa pozostanie częścią Danii, ale Grenlandczycy będą traktowani jak odrębny naród. Język grenlandzki (kalaallisut) stanie się oficjalny dla ponad 56 tys. mieszkańców wyspy.
Najważniejszy jest jednak podział zysków z wydobycia surowców. Dania przekazuje Grenlandii dotacje w wysokości około 3,2 mld koron duńskich (1,9 mld zł) rocznie – stanowi to około 60 proc. budżetu wyspy. Teraz lokalne władze zatrzymają 75 tys. koron (45 tys. zł) zysków, a reszta będzie dzielona po połowie, dopóki Danii nie zostanie zrekompensowana całość dotacji.
Tymczasem autonomia kosztuje. Poszerzenie uprawnień rządu oznacza wydatki rzędu 300 mln koron (183 mln zł), a stworzenie autonomicznej policji, sądów i więziennictwa – kolejne 200 mln koron (122 mln zł). Nadzieją Grenlandii, paradoksalnie, jest globalne ocieplenie. Amerykańscy naukowcy sądzą, iż zmniejszenie czapy lodowej na północy ziemi ułatwi dostęp do obszarów szczególnie bogatych w ropę naftową i gaz, co powinno ułatwić wyspie drogę do pełnej niepodległości.
Na razie premier Grenlandii Kuupik Kleist, kierujący zwycięską, proniepodległościową, skrajnie lewicową partią Inuit Ataqatigiit (Wspólnota Ludzka), nie myśli o niepodległości. – Najpierw musimy się zająć problemami społecznymi i edukacyjnymi. Dopiero gdy te kwestie zostaną rozwiązane, partia zajmie się sprawą niepodległości – podkreślił.