Korespondencja z Brukseli
Grecja będzie kierowała Unią już po raz piąty. Polakom rządy Greków w UE kojarzą się dobrze. To w czasie ich ostatniej prezydencji w kwietniu 2003 roku Polska oraz dziewięć innych państw podpisały na szczycie w Atenach traktat o przystąpieniu do UE.
To były jednak inne czasy. W Europie panowała koniunktura gospodarcza i zachłyśnięcie się rozszerzeniem. A Grecja była dwa lata po przyjęciu euro, możliwym dzięki ujawnionym dopiero kilka lat później sztuczkom księgowym i oszustwom statystycznym. Cieszyła się tanim pieniądzem, dostępnym dzięki wspólnej z Niemcami walucie. Grecy nie wykorzystali szansy na inwestycje, tylko przejadali tanie pożyczki. Jeszcze rok później, w lecie 2004 roku, zorganizowali olimpiadę w Atenach. Dziś płacą za to wszystko cenę trwającego już piąty rok kryzysu, gigantycznego długu publicznego i drakońskich oszczędności.
Grecy nie mają pieniędzy, ale jednego im nie brakuje: bogactwa kulturowych odniesień. W reakcji na drakońskie oszczędności proponują więc spartańską prezydencję. – Planujemy wydać 50 mln euro – powiedział Dimitris Kourkoulas, sekretarz stanu ds. europejskich. To mniej niż Polacy (115 mln euro) i Węgrzy (75 mln), ale więcej niż Duńczycy (35 mln). Trzeba jednak zaznaczyć, że kalkulacje duńskie były podawane w wątpliwość jako niewiarygodne. Dlatego Grecja szacuje, że jej prezydencja jest najtańsza od 5–6 lat.
Grecja sprawująca tę funkcję po raz 5. nie będzie wykorzystywała przewodniczenia UE jako pretekstu do promowania swojego kraju. A tak robili debiutanci: Polska, Węgry czy Litwa. Nie będzie wożenia notabli na greckie wyspy – wszystkie spotkania odbędą się w Atenach. To bardziej oszczędny model niż polski (delegacje spotykały się w pięciu miastach: Warszawie, Krakowie, we Wrocławiu, w Poznaniu i Sopocie).