W listopadzie 2013 roku na szczycie Partnerstwa Wschodniego w Wilnie ówczesny prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz wywołał skandal dyplomatyczny, odmawiając podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią. W powstałych zamieszaniu mało kto zauważył, że identyczną umowę parafowała Gruzja – nie wywołując żadnych reperkusji.
Tbilisi rozpoczęło negocjacje o stowarzyszeniu z UE latem 2010 roku. Było to ledwo dwa lata po wojnie gruzińsko-rosyjskiej. Wydawało się, że krótki, ale gwałtowny konflikt ostatecznie pogrzebał nadzieje Tbilisi na integrację europejską (oraz euroatlantycką – z NATO).
Ówczesny prezydent kraju Micheil Saakaszwili stawiał jednak sprawę jasno: Gruzja chce wstąpić do Unii i NATO. „W dającej się przewidzieć przyszłości wstąpienie nie jest to możliwe" – odpowiadał mu przedstawiciel Unii w Moskwie. Jednak część europejskich przywódców (w tym Francji) wsparła starania Gruzji.
Wszyscy obawiali się reakcji Rosji, która co najmniej od 2006 roku wykorzystywała różne narzędzia, by wymusić na Tbilisi ustępstwa. Chodziło o rozciągnięcie swych wpływów na kraj, przez który przechodzą tranzytowe rurociągi z Azerbejdżanu do Turcji (jedyne na terenie byłego ZSRR, które nie podlegają Rosji lub rosyjskim firmom). Jednak po wojnie w 2008 roku Moskwa utraciła większość możliwości nacisku na Gruzję. Tbilisi opuściło Wspólnotę Niepodległych Państw (rezygnując ze wszystkich związanych z tym korzyści) i większość postradzieckich organizacji zdominowanych przez Moskwę (zarówno politycznych, jak i gospodarczych).
Sama Rosja z kolei wprowadziła wizy dla mieszkańców Gruzji i embargo na jej produkcję (głównie wina i produkty rolne). Jeszcze przed wojną rosyjskie władze dokonały masowego usunięcia kilkuset tysięcy gruzińskich imigrantów, których zarobki stanowiły znaczne źródło dochodów gruzińskich rodzin.