Prokuratura wszczęła sprawę przeciwko zbuntowanemu majorowi, który w listopadzie wystąpił na YouTube z dwoma desperackimi apelami na temat skandalicznej sytuacji w rosyjskiej milicji. Swoje słowa skierował do rosyjskiego premiera Władimira Putina, prosząc go o spotkanie, by „wszystko opowiedzieć”.
Do spotkania z Putinem nie doszło, ale w ślady buntownika poszli inni pracownicy milicji, którzy także zaczęli występować w Internecie. Jednak mimo wysypu milicyjnych wyznań sprawę szybko zepchnięto na boczny tor. Urzędnicy, przyznając, że owszem, reforma milicji jest potrzebna, dyskredytowali Aleksieja Dymowskiego i jego kolegów, sugerując, że kierują się oni pobudkami osobistymi.
Sam Dymowski zarzuty odrzuca i zamierza udowodnić swoją niewinność. – Zostanę w Rosji i nie będę szukać pomocy za granicą – mówił wczoraj agencji Interfax. Przyznać trzeba, że sam major nie należy do osób, które opanowały do perfekcji sztukę logicznej wypowiedzi i argumentacji. Co było tylko na rękę tym, którzy chcieli go zdyskredytować.
Koledzy z pracy poczuli się „urażeni” oskarżeniami o korupcję, wsadzanie do więzienia niewinnych ludzi tylko po to, by polepszyć milicyjne statystyki. Dymowskiego zwolniono, zanim jeszcze do Noworosyjska, gdzie pracuje, dotarły oficjalne kontrole z Moskwy i Krasnodaru. Dwóch współpracowników pozwało go zaś do sądu za „oszczerstwa”. – O tym, co dzieje się w milicji, wszyscy wiedzą. A jeśli nie wiedzą, to się domyślają – mówił nasz rozmówca, były pracownik milicji.
– Naciąganie rzeczywistości do statystyk to norma – potwierdzali na łamach prasy inni milicjanci. – Prawo tak skonstruowano, że w każdym kolejnym „okresie rozliczeniowym” musisz wyjaśnić więcej przestępstw niż w minionym – tłumaczyli. To jedna z przyczyn nadużyć. Gdy plan nie jest wykonany, dodatek do skromnej milicyjnej pensji (równowartość ok. 1200 – 1400 złotych) zabierają naczelnicy.