Jerozolima przypomina oblężoną twierdzę. Na każdym rogu patrole z pistoletami maszynowymi Uzi i automatami M-16, na dachach budynków snajperzy. Nad miastem śmigłowce. Na ulicach kolumny policyjnych dżipów na sygnale. Główne arterie miasta zostały zamknięte, co spowodowało gigantyczne korki i wściekłość jerozolimskich kierowców.
– Mamy w tej chwili na ulicach czternaście i pół tysiąca funkcjonariuszy. Chociaż nie otrzymaliśmy żadnych pogróżek ani ostrzeżeń, jesteśmy w pełnej gotowości – mówi „Rz” rzecznik izraelskiej policji inspektor Mickey Rosenfeld. To jedna z największych tego rodzaju operacji w historii Izraela. Wszystko z powodu wizyty prezydenta USA George’a W. Busha.
Amerykańskiego przywódcę na lotnisku w Tel Awiwie witali prezydent Szymon Peres, premier Ehud Olmert i cały izraelski rząd. Na płycie czerwony chodnik, wzdłuż którego prężyli się żołnierze z kompanii honorowej. Bush wizytę zaczął od złożenia gospodarzom życzeń z okazji 60-lecia Państwa Izrael. – Oba nasze kraje w chwili powstania stanęły przed wielkimi wyzwaniami – powiedział.
Prezydent podkreślał, że Izraelczycy są obecnie „najbliższymi przyjaciółmi” Amerykanów. – Nasze dwa narody są przywiązane do tych samych wartości. Wartości, które pomogły nam odnieść sukces. Zbudowaliśmy silne demokracje, by obronić wolność daną nam przez wszechmogącego Boga. Stworzyliśmy silny sojusz wymierzony w terrorystów i tyranów – przekonywał.
Okolicznościowe przemówienia i rocznicowe uroczystości nie były jednak najważniejsze. Prawdziwe rozmowy i negocjacje toczyły się w kuluarach i zamkniętych gabinetach. Prezydent Bush nadal bowiem wierzy, że uda mu się zrealizować jego bliskowschodni plan pokojowy. Zgodnie z założeniami listopadowej konferencji w Annapolis do końca jego prezydentury (styczeń 2009) ma zostać podpisany układ pokojowy i powołane do życia niepodległe państwo palestyńskie.