W domu towarowym Lord & Taylor sprzedawczynie namawiają, by coś przymierzyć, kuszą promocjami. Nieliczni, którzy weszli do środka, na ogół jednak tylko oglądają i wychodzą. Nieco lepiej jest w dużo tańszym H&M czy sklepie ze sprzętem elektronicznym Best Buy.
Ale i tu nie ma tłoku przy kasach. Wygląd sklepów potwierdza to, co wynika z danych statystycznych – sprzedaż detaliczna w USA spada już od trzech miesięcy.
– Boję się otwierać gazetę, tyle tam złych wiadomości – zwierzyła mi się znajoma od 30 lat mieszkająca na Manhattanie. I rzeczywiście, wystarczy przejrzeć strony ekonomiczne „New York Timesa” z jednego tylko dnia, by przeczytać, że w przyszłym roku nastąpi koniec budowlanego boomu, a pracę straci 30 tys. osób. Że deweloperzy rezygnują z budowy zaplanowanych wieżowców, że z każdym dniem rośnie liczba pustych biur i sklepów. Że szpitale rezygnują z remontów, a zarobki w 2010 roku mogą być niższe od tych w roku 2000.
Tabloidowa prasa pełna jest łzawych historii: o właścicielce kota, która nie będąc w stanie go wykarmić, musiała zwrócić zwierzaka do schroniska, czy o narzeczonych, którzy musieli zrezygnować z dużego wesela, bo pan młody stracił pracę.
Mieszkańcy Nowego Jorku, którzy długo opierali się złym wieściom z Wall Street, powoli przystosowują się do nowej rzeczywistości. Gwałtowne spadki na nowojorskiej giełdzie uświadamiają powagę sytuacji zwłaszcza tym, którzy oszczędzali przez całe lata, aby zapewnić sobie dostatnią starość. Chodzi głównie o tzw. Fundusz 401 (k) utworzony z dobrowolnych składek pracowniczych. Do niedawna uchodził za pewniaka. Ale teraz wartość funduszu, który inwestował w akcje i obligacje, często podwyższonego ryzyka, szybko spada, a jego właściciele przyglądają się bezradnie, jak znikają ich życiowe oszczędności. – Zostało mi tak mało, że przestałam otwierać korespondencję z banku – mówi dziennikarka pracująca dla jednego z dużych amerykańskich dzienników.