W znanym berlińskim kinie „Cinema Paris” przy bulwarze Kurfürstendamm sala zapełniona jest w jednej trzeciej. Jak na to kino, to niewiele. Młodzieży mało. Większość wodzów w wieku więcej niż średnim. Zanim zasiedli w fotelach, wiedzieli o tym filmie niemal wszystko z mediów, które zajmują się niemal od dwóch lat Tomem Cruisem i jego „Walkirią” przedstawiającą dzieje jednego z zamachów na Hitlera. Najważniejszego elementu jedynego antyhitlerowskiego puczu wojskowych. Tom Cruise wcielił się w postać Clausa Schenka Grafa von Stauffenberga, niemiecką świętość narodową. Pułkownika Wehrmachtu, który o mały włos nie zmienił biegu historii. 20 lipca 1944 roku podłożył bombę w kwaterze Hitlera, niedaleko Kętrzyna. Hitler przeżył i historia potoczyła się tak, jak wiemy. – Był bohaterem. Zasługuje na wieczną pamięć. Dobrze, że świat się dowie, iż nie wszyscy Niemcy byli zwolennikami Hitlera – mówi po projekcji jeden z widzów, mężczyzna po 50. roku życia. – Dobry film. Cruise zagrał doskonale – ocenia Katharina, studentka prawa.
Recenzenci są mniej łaskawi. Zanim jeszcze film pojawił się na ekranach, niemieckie media nie pozostawiły suchej nitki na Tomie Cruisie, wypominając mu, że jest członkiem sekty scjentologów, co dyskwalifikuje go jako odtwórcę roli niemieckiego bohatera.
„Cruise reklamuje samego siebie i swoją sektę, w której jest podobno jedną z najważniejszych postaci” – przekonywała kilka dni temu telewizja NDR. „Film jest tak głęboki jak miseczka płatków owsianych” – oceniał „Welt am Sonntag”, według którego zabrakło w filmie motywacji zamachowców. Dlaczego chcieli obalić Hitlera? Czy byli niemieckimi patriotami pragnącymi uratować to, co się jeszcze dało, z wielkości Niemiec w obliczu zbliżającej się nieuchronnie katastrofy III Rzeszy? Czy też działali z pobudek moralnych, pragnąc położyć kres zbrodniom i zniszczeniu? Na te pytania „Walkiria” nie daje odpowiedzi. Długo poszukiwali ich sami Niemcy. Przez dwa powojenne dziesięciolecia Stauffenberg i inni zamachowcy byli traktowani jako godni największego potępienia zdrajcy, usiłujący wbić nóż w plecy narodu toczącego na wszystkich frontach walkę na śmierć i życie. Dopiero w latach 90. ubiegłego stulecia autorzy puczu uznani zostali przez większość obywateli RFN za bohaterów. Teraz Niemcy chcą, by cały świat wiedział, że istniał ruch oporu, że nie wszyscy zaprzedali dusze Hitlerowi i dali się uwieść.
– Jeden procent obywateli był przeciwny Hitlerowi, zaledwie dwie dziesiąte uczestniczyło w ruchu oporu – tłumaczy przewodniczka w Muzeum Niemieckiego Ruchu Oporu w Berlinie.
– Tak mało? – Dziwi się 16-letnia Claudia z gimnazjum w Templinie, skąd przybyła ze szkolną wycieczką. Po chwili dodaje, że ludzie tacy jak Stauffenberg uratowali honor Niemiec.